Jak zauważyliście, niestety nie udało mi się utrzymać pełnej ciągłości w publikacji notek. Przepraszam Was bardzo serdecznie, ale po prostu nie mamy tutaj internetu, pozostają więc nam wyłącznie kafejki internetowe, a po nie zawsze po całym dniu chodzenia po 15-milionowym mieście mamy jeszcze ochotę na kolejny spacer ;). Ale, jak to mawiali nasi wąsaci przodkowie: ad rem!
Poprzednią notkę zakończyłem przed wylotem z Moskwy do Delhi. Był to wtorek, dzień zero. Ze stolicy Rosji wylecieliśmy Airbusem Aeroflotu (lot współorganizowany przez Air India, więc zabierał sporo Hindusów) o 19:25 czasu moskiewskiego. Do przebycia mieliśmy dystans około 2800 mil. Lot był miły, ale mi i tak nie udało się przespać więcej niż godzinę (za to Jarek spał jak suseł, ale o tym dalej). Na pokładzie zjedliśmy wreszcie pierwszy od kilkudziesięciu godzin ciepły posiłek, dostaliśmy kocyki, poza tym mieliśmy do dyspozycji porażającej klasy mini-komputerki, z możliwością obejrzenia filmów (takie interesujące…) czy pogrania w gry (najciekawszą dla mnie był pasjans…).
Dzień 1 – 13.07.2011 – Delhi, Kalkuta
Na lotnisku w Delhi (im. Indiry Gandhi) byliśmy kilka minut po 3 nad ranem czasu lokalnego. Tutaj warty zanotowania jest fakt, że w całych Indiach obowiązuje strefa czasowa GMT+5:30 – wcześniej były dwie (GMT+5 i GMT+6), ale Hindusi wzięli sobie do serca kawałek The Black Eyed Peas – Meet Me Halfway… he, he, he. Anyway – odprawa zajęła nam chwilę, musieliśmy zadeklarować bagaż do służby celnej (oczywiście nikt go nie sprawdzał). Potem jego odbiór z pasa, podczas którego spotkaliśmy czteroosobową grupę Polaków – oni akurat lecieli dalej wylegiwać się na Goa.
To, co rzuciło mi się od razu w oczy po przylocie do Indii, to: dywany zamiast posadzek – nie wszędzie, ale w najbardziej reprezentatywnych holach, m.in. w drodze do hali przylotów. Poza tym strażnicy z karabinami na każdym zakręcie – to mi się akurat podoba, dodaje otuchy fakt, że jak trzeba będzie, to zaczną strzelać :D. Dominujący kolor skóry – czarny – tego chyba nie trzeba komentować, chociaż omamiony filmami z Bollywoodu przypuszczałem, że Hindusi jednak są nieco jaśniejsi, a tymczasem karnację mają niemalże czarną.
Powracając do chronologicznego przebiegu zdarzeń – lot do Kalkuty mieliśmy zabukowany na 7:00, bilety oczywiście kupiliśmy kilka tygodni temu przez internet, ze sobą mieliśmy natomiast wydruk potwierdzający rezerwację. Do hali odlotów krajowych lotniska w Delhi weszliśmy po 4 nad ranem, uprzednio stołując się po raz pierwszy indyjskim jedzeniem. Tutaj też mała ciekawostka – do ryżowego Idli (jeśli się pomyliłem – wybaczcie), czyli coś podobnego do dużego kluska, dostaliśmy dwa sosy, które generalnie są często w tej kuchni używane – żółto-brązowy, czyli oparty na curry słodko-kwaśno-lekkopikantny sos do wszystkiego i biały, konsystencją przypominający chrzan w śmietanie, smakujący jak… mydło :F. Okropność, nie wiem, jak oni to mogą jeść. No, ale znowu odbiegam od tematu – w hali odlotów byliśmy o 4, z pół godziny zajęło nam zlokalizowanie gdzie odbywać się będzie check-in, później zajęliśmy ławki (znowu wykorzystanie infrastruktury lotniska) i postanowiliśmy chwilę przekimać. Chwilę…
Kalkuta welcome to
Zamiast obudzić się na godzinę przed lotem i na spokojnie wejść na pokład samolotu, otworzyliśmy oczy dopiero ok. 6:45, na kwadrans przed planowanym odlotem. Jasne było, że w tak krótkim czasie nie damy rady się ogarnąć, zaczęliśmy więc szaleńczą walkę z czasem o możliwość przebukowania lotu na późniejszą godzinę. Po skakaniu od okienka do okienka, od jednej osoby do drugiej, w końcu udało nam się. Następny lot był o 10:15 i na niego się załapaliśmy, co niestety i tak kosztowało nas 2500 rupii (wszystkie ceny w rupiach dzielimy przez 15 i mamy złotówki). C’est la vie! Zanim wsiedliśmy na pokład samolotu zdążyłem jeszcze ostatni raz solidnie zmarznąć – efekt klimatyzacji lotniska w Delhi, ale na szczęście miałem kocyk Aeroflotu :).
Niestety dla Hindusów darmowa sieć wifi nie jest standardem nawet dla największego lotniska w ich kraju – co poradzić. Pozostało nam tylko oglądanie odpowiednika naszego TVN24 i czekanie na boarding. Na szczęście jakoś przetrwaliśmy, choć niezbędne okazało się uzupełnienie mocy poweradem. Tu kolejna ciekawostka – automat, z którego kupowałem napój, przyjmował tylko monety (1, 2, 5 i 10 rupii) oraz banknoty ale tylko do 50 rupii. A ja miałem same 1000, 500 i 100… ale na szczęście Jarkowi zostały jeszcze drobniaki ;). Jak się miało później okazać, był to znak, że tak już będzie przez całą podróż – w tym kraju wszędzie brakuje drobnych!
Lot z Delhi do Kalkuty to kolejny ciepły posiłek (czułem się już mega najedzony, ale wolałem zjeść na zapas) i nieudana próba odpoczynku. Lecieliśmy niecałe dwie godziny, z czego dla mnie jedynym noteworthy event był start, bo ja po prostu uwielbiam to uczucie :). Po lądowaniu chwila czekania i ziuuu – pierwszy raz od poniedziałku wyszliśmy na świeże powietrze (nie stanęliśmy przy samym terminalu). Pierwszy kontakt z klimatem wschodnich Indii był oczywisty – uff, jak gorąco. 32*C, wysoka wilgotność… ale szczerze mówiąc spodziewałem się, że będzie gorzej. Było tak, ale tylko chwilę, w autobusie, który zabrał nas z samolotu na lotnisko – w nim spokojnie słupek rtęci mógłby wskazać z 50*C ;).
A lotnisko to już zupełnie inna bajka niż w stolicach (Delhi, Moskwa, Warszawa). W budowie jest nowy terminal, który pewnie podniesie standard portu, bo obecny jest… mocno przeciętny. Tłumy ludzi, kiepskie oznakowanie, średnia czystość, ochrona mająca w poważaniu co się dzieje… Po odebraniu bagażu skierowaliśmy się do biura prepaid taxi, czyli taksówek płatnych z góry. Świetna sprawa, koszt takiej jest zazwyczaj o połowę niższy od sumy, którą wołają taksówkarze na ulicy (oni po prostu żyją z turystów, hihi). Na naszą bazę w Kalkucie wybraliśmy Sudder Street – ulicę będącą mekką turystów przyjeżdżających do Zachodniego Bengalu. Zaraz po wyjściu z taksówki zaczepił nas przemiły Hindus, który postanowił pomóc nam znaleźć hotel. Generalnie Hindusi to mili ludzie, ale jeśli są baaardzo mili to możesz być pewnym, że chcą wyciągnąć od ciebie kasę – tak było i tym razem. Facet pokazał nam bardzo tani guest house (chyba najtańszy w okolicy) – płacimy 300 rupii za dobę, co jak na pokój dwuosobowy jest kwotą wręcz śmieszną :). W zamian sypnęliśmy mu trochę drobniaków. Później jeszcze wiele razy tego samego gościa spotykaliśmy, ja w pewnym momencie zacząłem odnosić wrażenie, że koleś jest jak NPC z jakiejś gry RPG, lol.
Co do naszego pokoju, to musielibyście po prostu tutaj być, że wiedzieć co przechodzimy (:D). Po powrocie powrzucamy filmiki, które nagrywamy równolegle z robieniem zdjęć, a tymczasem musi wam wystarczyć kilka fotek strzelonych z okna.
Po wypakowaniu podstawowych rzeczy postanowiliśmy ruszyć na miasto. Jarek po poprzednim wyjeździe do Indii (dwa lata temu, bardziej zachodnia część subkontynentu) mniej więcej wiedział, czego się spodziewać – ja nie. Słowo, które najlepiej opisuje to, co rzuca się od razu w oczy to BIEDA. Bieda na każdym możliwym poziomie. Społecznym, ekonomicznym, organizacyjnym, prawnym, umysłowym. Indie to kraj rozwijający się w dosłownym tego słowa znaczeniu. Do zachodu, który faktycznie goni, wciąż brakuje mu bardzo dużo. Nie znaczy to, że oceniam go źle, o nie! Pozwólcie, że się wyjaśnie z tą biedą:
Bieda umysłowa – według oficjalnych danych 25% mężczyzn i 47% kobiet w Indiach to analfabeci. W sklepach przy wydawaniu reszty sprzedawcy sprawdzają kwotę często wielokrotnie. Za którymś razem zacząłem się zastanawiać, czy problem z rozmienieniem dużych banknotów nie wynika czasem z faktu, że te liczby mogą przerastać możliwości obliczeniowe niektórych Hindusów. No i rzecz dla mnie najbardziej denerwująca – brak śmietników. Mógłbym to właściwie podciągnąć pod problemy organizacyjne, ale skoro przęciętna hinduska rodzina uważa, że śmieci najlepiej wyrzucać przez okno…
Bieda ekonomiczno-społeczna – duże rozwarstwienie klas i przede wszystkim ogromny odsetek ludzi żyjących w ubóstwie. Na ulicach bez problemu znajdziemy śpiących bezdomnych, dla których jedynym posiadanym przedmiotem jest podarty kawałek tkaniny oplatający biodra. Od psów (bezpańskich, również śpiących na ulicach), których w Kalkucie są tysiące, odróżnia ich tylko umiejętność żebrania – psy nie zostały jej nauczone i potrafią tylko prosząco się na ciebie patrzeć, gdy jesz.
Bieda organizacyjna – Indie są krajem rozwijającym się w ogromnym tempie. Widać to doskonale już po kilkuminutowej podróży dowolną, w miarę ruchliwą ulicą. Budynki są stawiane bez ładu i składu, często mieszane są w nich różne style, do tego dochodzą różne „dodatki” w stylu masztu od dźwigu permanentnie umieszczonego na placu obok wieżowca czy bambusowe rusztowania okalające bloki. Zdecydowanie brakuje tutaj porządku, ale chyba nie możemy wymagać, żeby jakikolwiek rząd ogarnął w 100% tak liczny naród, jak Hindusi (prawie półtora miliarda obywateli!).
Bieda prawna – perełka na sam koniec. Bardziej niż o prawo, które słabo znam, chodzi mi o jego egzekwowanie. Najlepiej widać to na przykładzie ruchu drogowego. Kierowcy stosują się w nim dwóch zasad: 1. zazwyczaj jadę lewą stroną (tak, tutaj ruch nominalnie jest lewostronny) i 2. nie zatrzymuję się. Co to oznacza w praktyce? Ano to, że tutaj NIE MA REGUŁ. Standardem, wręcz powiedziałbym – nietaktem byłoby tego niestosowanie – jest wyprzedzanie zawsze i wszędzie, wymuszanie pierwszeństwa, wciskanie się w każdą szczelinę. Światła nie grają roli – nawet gdy działają, a to nieczęsty widok. Nawet po jednokierunkowej drodze można jechać pod prąd (wczoraj tak nas wiózł taksówkarz :D). Ważne jest tylko jedno – KLAKSON! Ludzie na siebie w ogóle nie krzyczą, za to trąbią non stop, dosłownie. Bardziej oczywiście chodzi o uprzedzenie, że się nadjeżdża, bo np. kierowcy na widok pieszych w połowie drogi wcale nie myślą zwalniać :). Ciężko jest to wszystko opisać słowami, dlatego jak tylko wrócimy, to powrzucami filmy z wyjazdu. Co ciekawe, już drugiego dnia zaczęliśmy się do tego przyzwyczajać i wczoraj przemykaliśmy między pędzącymi autobusami po czteropasmowej drodze na most :).
Ależ te moje dygresje mnie wykańczają! Wracamy do porządku chronologicznego. Podczas pierwszej przechadzki po okolicach Sudder Street trafiliśmy na bardzo ciekawe miejsce – nie pamiętam oryginalnej pisowni angielskiej, ale po polsku brzmi to mniej więcej jak koledż sztuk pięknych i rzemiosła. Oddalony o zaledwie kilkadziesiąt metrów od głównej arterii wschodniej części Kalkuty dziedziniec okazał być się oazą spokoju. Ciszą mąciły tylko śpiewy ptaków i spadające krople wody.
Później udaliśmy się na lokalny rynek naszej dzielnicy (Chowringhee), czyli New Market. Po drodze oczywiście zaczepiały nas dziesiątki Hindusów, chcących, abyśmy to właśnie u nich zrobili zakupy. Z zabawniejszych rozmów: „- Hindus: What country you from? – Jarek: Poland, you know Poland? – H: Yes, Holland! You from Amsterdam?” No cóż.
Potem wróciliśmy do domu zahaczając jeszcze o supermarket – niezbędnikiem tutaj na każdą porę jest butelka wody. Niestety przy przeszło 30 stopniach CAŁĄ DOBĘ (w nocy niestety nie jest chłodniej) płyny nie utrzymują chłodu zbyt długo. I to w sumie na tyle jeśli chodzi o nasz pierwszy dzień w Indiach.
Dzień 2 – 14.07.2011 – Kalkuta: New Market, Victoria Monumental, St. Paul’s Cathedral i jeszcze kilka innych miejsc
Pierwszą pełną dobę w sercu wschodnich Indii zaczęliśmy nietypowo, bo od śniadania… w Subwayu. Chociaż już we środę normalnie jedliśmy na mieście (ciekawy był w szczególności naleśnik z czymś w rodzaju puree ziemniaczanego z kukurydzą i curry – naprawdę dobre, sycące, a kosztowało ledwie 15 rupii!), nawet lokalnego kebaba spróbowaliśmy, ale wolałem z rana zjeść coś „pewnego” ;). Dalej szybkie zakupy (woda, woda!) i ruszyliśmy do fotografa, gdyż nie wziąłem z Polski swoich zdjęć do wizy nepalskiej i jeszcze kilku innych rzeczy, o których dalej. Za 8 fotek do dokumentów zapłaciłem 40 rupii. W czasie, gdy były one wywoływane, prześliśmy się na bazarek po dwie niezbędne rzeczy – brakowało nam torby podręcznej (z Polski zabraliśmy tylko plecaki turystyczne) a ja musiałem zmienić – tymczasowo, z powodu obtarć – sandały na japonki. O sztuce targowania w Indiach można by napisać książkę, więc ja tylko napomnę, że cenę podaną przez sprzedawcę WYPADA obniżyć chociaż o połowę – inaczej przepłacamy.
W pełni gotowi do wymarszu w miasto obraliśmy sobie za pierwszy cel Victoria Monumental, czyli pałac poświęcony prawdziwie uwielbianej przez Hindusów krolówej angielskiej Wiktorii I. Tam też napotkaliśmy dwa kolejne, irytujące porycia: 1. w niemalże wszystkich fajnych miejscach obowiązuje zakaz fotografowania i 2. ceny dla „localsów” są kilkanaście (czasem kilkadziesiąt) razy niższe niż dla turystów…
Generalnie o samym pałacu nie mam co zbyt dużo opowiadać. W środku jak to w muzeum – sporo obrazów wszelkiej maści, makiety, rysunki, antyki, szable, strzelby, armaty. Nic zachwycającego. Fotki można było robić dopiero po wyjściu :/.
Wyszliśmy z drugiej strony parku okalającego pałac i udaliśmy się w kierunku katedry św. Pawła (St. Paul’s Cathedral). Po drodze w oczy rzucały się… swastyki. Dla Hindusów ten znak faktycznie musi przynosić szczęście, bo spotkać go można bardzo często.
Do katedry doszliśmy kilka minut przed 15, co jak się okazało było miłym zbiegiem okoliczności – zwiedzanie było dozwolone właśnie od 3 po południu. Kilka minut czekania spędziliśmy na pogawędce z miłą Słowaczką, która właśnie jest na urlopie od swojej pracy jako… nauczycielka-wolontariusz w Assamie, czyli północno-wschodnim stanie Indii (jeszcze dalej w tym kierunku od Kalkuty, za Bangladeszem).
Sama katedra wydaje się być kopią Opactwa Westminsterskiego, czyli miejsca koronacji władców Anglii, a później Wielkiej Brytanii. Z zewnątrz wygląda wyjątkowo imponująco – niestety w środku możliwość zwiedzania jest bardzo ograniczona. Do tego oczywiście zakaz robienia zdjęć… no ale coś tam się pstryknąć udało :). Moją uwagę przykuł sufit, do którego podwieszono kilkadziesiąt wiatraków – ot, specyfika Indii. Tutaj w każdym pomieszczeniu jest klimatyzacja ;).
Dalej ruszyliśmy załatwić kilka spraw związanych z pozwoleniami. Najpierw mieliśmy złożyć wnioski o tzw. permity (zezwolenie na wjazd) do Sikkim – górskiej, najbardziej na północ wysuniętej części Indii i do jednego z ciekawszych zabytków Kalkuty – Marble Palace. Udaliśmy się więc na spacer do biura obsługującego turystów. Tam przemiły pan (na prawdę miły, bo nie dość, że nie wziął od nas pieniędzy, to jeszcze powiedział, jak je oszczędzić… przynajmniej tak sądziliśmy) oświadczył nam, że w Sikkim House – regionalnej reprezentacji rządu tego stanu w Kalkucie – pozwolenie otrzymamy za darmo, natomiast co do Marmurowego Pałacu to on nigdy o żadnych pozwoleniach nie słyszał. Następnie przemierzyliśmy dobre kilka kilometrów (w japonkach, po brudnej ulicy, czasem jej poboczem pod prąd) do ambasady Bangladeszu… która kilka minut wcześniej zakończyła swoją pracę. Pod jej drzwiami podjęliśmy decyzję, że w związku z problemami wizowymi wizytę w tym kraju odpuszczamy sobie na dobre.
Chodzenie po takim mieście jak Kalkuta naprawdę potrafi być męczące. Szczególnie, w takim klimacie – i tutaj może słówko o pogodzie. Generalnie jest gorąco i parno, ale znośnie. Pada codziennie, aczkolwiek po porze monsunowej spodziewałem się znacznie obfitszego deszczu. Często jest wręcz tak, że krople nie docierają do ziemi i już parują a opady kończą się po 10-15 minutach. Niestety akurat w drodze do Sikkim House złapał nas nieco solidniejszy deszcz, co wespół ze zmęczeniem i głodem (od rana nic nie jedliśmy) zaczęło wzbudzać w nas coraz większe zniechęcenie. Możecie sobie więc wyobrazić nasze miny, gdy okazało się, że wbrew słowom przemiłego pana z biura obsługującego turystów, Sikkim House jest otwarty nie do godziny 5 a 4 PM :). Spóźniliśmy się 45 minut – bywa.
Po tej małej porażce doszliśmy do wniosku, że dzień powoli można kończyć – najpierw jednak kolacja! Przyjęliśmy z Jarkiem zasadę, że dla pewności jemy tam, gdzie jest dużo ludzi (przeca localsi nie będą chodzić do trującego kucharza). I tak trafiliśmy na uliczne stoisko, którego właściciel za jedyne 3 rupie (dzień wcześniej trafiliśmy na to samo po 2 rps!) przygotowywał coś na kształt pasztecików/rogalików (ciasto a’la francuskie, kruche, smażone w głębokim oleju) z nadzieniem podobnym do tego, co we wcześniej opisywanych naleśnikach – ale chyba z jeszcze większą ilością przypraw. Tym niemniej po raz kolejny za 15 rupii elegancko się najedliśmy, a że jedzenie wzięliśmy na wynos do pobliskiego Elliot Park, to i odpoczęliśmy chwilę przy okazji. Do naszego guest house wróciliśmy koło 19, po prysznicu wyskoczyliśmy jeszcze po małe zakupy i przy okazji postanowiliśmy spróbować lokalnego piwa. Ponieważ to co się działo przy okazji nabywania alkoholu zasługuje na oddzielną notkę, to będziecie po prostu musieli poczekać na filmik ;).
Może jestem dziwny, ale jak czytam Twoje notki to czuję się jakbym tam był 🙂 z niecierpliwością czekam na kolejne relacje. Widzę że trochę opisałeś “styl jazdy” po Indiach – wiesz jak tam się prawo jazdy robi? Zgłaszasz się do ośrodka egzaminacyjnego, wsiadasz z 6 innymi osobami do samochodu – jedna kieruje (i wcale nie musisz to być Ty!) i jeżeli przejedziecie po prostej linii 800 metrów to wszyscy w samochodzie otrzymują upragniony dokument 🙂 AHA – dlaczego nie napisałeś nic o krowach? Czyżby nie rzucały się aż tak w oczy?
Krów jest bardzo mało, dużo częściej widuje się kurczaki łażące sobie rynsztokiem i bezpańskie psy, których jest multum wszędzie. Co do prawa jazdy to dooobre, też tak chcę :D! Następna notka właśnie powstaje, dziś wieczorem będzie do poczytania :).
Jeżeli chodzi o relację z wyprawy do Indii, to polecam blok moje kumpla 😉
W zasadzie jest przeznaczony tylko dla znajomych, ale jak już robisz to samo, to warto przeczytać 😉
http://siedzenakrzesle.blogspot.com
Pierwsze zdjecie i Prayer Room na lotnisku – to jest to o czym mysle? Wiesz moze cos wiecej na ten temat?