Dzień 3 – 15.07.2011 – Wciąż Kalkuta…
Trzeci dzień w Indiach zaczęliśmy po raz kolejny odwiedzając Sikkim House w celu uzyskania zezwolenia na wjazd do regionu Sikkim. Pogoda była wyjątkowo dobra jak na Kalkutę, powiewał chłodny wiatr (około 30*C), czasem mocniej padało, ale zazwyczaj po kwadransie deszcz ustawał. Zezwolenia uzyskaliśmy od ręki – procedura trwała wyjątkowo krótko jak na Indie, ledwie jakieś 10-15 minut. Bardziej zaskoczyła mnie jednak inna rzecz – otóż Sikkimczycy, nominalnie obywatele Indii, do Hindusów nie są ani trochę podobni. Zdecydowanie najbliżej im do Chińczyków, ale mają chyba trochę milsze rysy twarzy. Więcej będę mógł o nich na pewno napisać za jakieś 2 tygodnie :).
Po załatwieniu formalności powróciliśmy do zwiedzania. Metrem dojechaliśmy z Middleton St. do Mahatma Gandhi Road (w Indiach Gandhi jest dosłownie wszędzie, wszystkie banknoty indyjskie noszą jego podobiznę), skąd piechotą wyruszyliśmy do Marble Palace. Dzień wcześniej pan z biura obsługującego turystów powiedział nam, że do Marmurowego Pałacu nie potrzeba przepustki, co okazało się prawdą tylko po części – owszem, można bez niej wejść, ale wtedy trzeba dać strażnikowi w łapę ;). Na szczęście zadowolił się on 100 rupiami… które szczerze mówiąc były jedną z najlepszych naszych inwestycji tutaj.
Marble Palace to bardzo dziwne miejsce. Miejscowi nie mają pojęcia gdzie się on znajduje, nawet, jeśli mieszkają obok niego. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że do niego nie zaglądają – podejrzewam, że ze względu na konieczność posiadania przepustki. Nie to jednak dziwi najbardziej. Pałac jest pięknym zabytkiem sam w sobie, ale to co ma w środku niemalże zapiera dech w piersiach! Ogrom rzeźb, pięknie zdobionych luster, obrazów… niestety, jak w większości miejsc tak i tu nie można robić zdjęć. Smuci to tym bardziej, że cały obiekt wydaje się być trochę zapomniany, jakby oddalony w czasie i przestrzeni od zatłoczonej Kalkuty. Hindusi niestety kiepsko sobie radzą z promocją takich smaczków. Generalnie po obiekcie oprowadzał nas żołnierz-strażnik, który jednocześnie pilnował, żebyśmy nie wyciągali aparatu/kamery – samo to pokazuje dziwne podejście mieszkańców Indii… A jest coś jeszcze gorszego: w jednym z pomieszczeń, ciemnym i dusznym, wisiał ogromny obraz, który zgodnie ze słowami przewodnika został namalowany przez Rubensa (!). Jeśli to prawda, to płótno jest pewnie warte miliony dolarów, a tymczasem wisi sobie w miejscu, gdzie nikt o nie nie dba. Smutne, ale prawdziwe.
Wychodząc z Marble Palace natknęliśmy się na francuskiego turystę – Vincenta. Dla niego to już bodajże 4 albo 5 raz w Indiach, więc tym chętniej zaproponowaliśmy mu dołączenie do nas w dalszej przechadzce tego dnia. Razem udaliśmy się do Tagore’s House, rezydencji wzniesionej przez Rabindranatha Tagore, poetę indyjskiego, zdobywcę nagrody nobla z literatury w 1913 roku.
Bez przesadnego sentymentu opuściliśmy dom noblisty i po raz kolejny zatopiliśmy się w oceanie uliczek Kalkuty. Naszym celem był teraz most Howrah, niegdyś łączący Kalkutę z miastem o tej samej nazwie.
Aktualnie jest to część stolicy Zachodniego Bengalu. Znajduje się w niej, w bliskim sąsiedztwie mostu, dworzec kolejowy, ale o nim za chwilę. Sam most Howrah jest nieoficjalnie uznawany za najbardziej zatłoczony most świata. Faktycznie, ruch na nim jest ogromny i prawdopodobnie jest tak non stop. Na szczęście chodnikiem JAKOŚ dało się iść. Z góry mieliśmy kilka ciekawych widoków, jak chociażby wspomniany we wcześniejszej notce Flower Market.
Przejście na drugą stronę zajęło nam jakieś 15-20 minut, ale na szczęście z drugiego brzegu do naszego celu – dworca kolejowego Howrah – było już bardzo blisko. W tym miejscu kolejna ciekawostka – dworzec ten jest największym na świecie pracodawcom dla dzieci, pracuje ich tu kilkanaście tysięcy. Zajmują się one głównie czyszczeniem pociągów. Poza tym dworzec ten jest równie niemiłosiernie zapchany co most o tej samej nazwie.
Dworzec odwiedziliśmy aby zakupić bilety do New Jalpaiguri, miasta leżącego na drodze do Darjeeling. Przy kasach po raz kolejny dała o sobie znać biurokracja – Jarek walczył prawie pół godziny, po czym w końcu zdobyliśmy informacje o naszym pociągu i formularze wniosków zakupu biletu (taki prezent dla obcokrajowców, coby im za dobrze w Indiach nie było). Po ich wypełnieniu mogliśmy wreszcie kupić bilety – termin wyjazdu z Kalkuty ustaliliśmy na godzinę 22:05 następnego dnia. Wzięliśmy bilety w wagonie sypialnianym, gdyż czekała nas następująca podróż: długość trasy – 580 km, czas przejazdu – 10 godzin. Koszt na szczęście był niski – zaledwie 338 rupii od osoby.
Z biletami i niezłym nastawieniem postanowiliśmy ruszyć dalej. Ponieważ nasz plan na resztę dnia nie był specjalnie ciekawy, postanowiliśmy za radą Vincenta wybrać się do położonej na północy Kalkuty świątyni Dakshineswar Kali. Z Howrah jest to jednak kawał drogi, więc musieliśmy sobie znaleźć środek transportu (metro niestety jeździ tylko po drugiej stronie rzeki). Po raz kolejny do głosu doszedł Vincent, który zasugerował wycieczkę promem po rzece.
Najpierw musieliśmy jednak dotrzeć do przystani tychże promów. Ta znajdowała się również dość daleko – w okolicach Belur Math, czyli siedziby zakonu Ramakrishna (ich głównego monastyru). Wzięliśmy więc taksówkę, uprzednio targując cenę o ok. 1/3 w dół i ruszyliśmy. Chociaż dystanse w Kalkucie nie są bardzo duże, to przez tłok (zarówno na chodnikach, jak i ulicach) podróże trwają wyjątkowo długo. Ale było warto.
Cały teren dla Hindusów jest trochę jak nasza Częstochowa. Wokół świątyni jest jeszcze całkiem sporo budynków, m.in. szkoły. Pielgrzymów co nie miara. Kawałek dalej znajduje się zejście do rzeki. Woda Hooghly, dopływu świętego Gangesu, również posiada dla Hindusów specjalne właściwości, nie dziwi więc kwitnący biznes – małe dzieciaki pływają w niej i napełniają nią butelki, które później sprzedają pielgrzymom (którzy z kolei sami boją się do niej wejść…).
Podróż łódką jest warta zanotowania z kilku względów – koszt był niski (8 rupii od osoby), przebyliśmy kilka kilometrów w dobre 40 minut, ale co najlepsze – na małym promie upchnięto dobre kilkadziesiąt osób. Oczywiście nie było mowy o kamizelkach ratunkowych :).
Na miejsce dotarliśmy o zachodzie słońca, co oznaczało, że nie zostało nam zbyt dużo czasu (w Indiach zmrok zapada bardzo szybko), ale przynajmniej tutaj mogliśmy spokojnie robić zdjęcia. W jednej z części świątyni trwały swego rodzaju modlitwy, ale ciężko mi powiedzieć coś więcej, gdyż nie wiem zbyt wiele o obrządku hinduskim.
Na miejscu poza oglądaniem nie było zbyt wiele do roboty, a że robiło się ciemno postanowiliśmy udać się w kierunku wyjścia.
Od rana nic nie jedliśmy, w brzuchach burczało, stanęliśmy więc przed niemałym dylematem – wracać do guest house’u i zjeść dopiero za ponad godzinę, czy najpierw udać się do restauracji. Ostatecznie głód wygrał :). Na szczęście ledwie kilkadziesiąt metrów od bram świątyni znajdowała się ciekawie wyglądająca „chińska” restauracja (prowadzona oczywiście przez Hindusów). Za zaledwie 25 rupii zjadłem sycący i na prawdę smaczny (pikantny!!!) obiad.
Droga powrotna była dłuuuuga, nawet pomimo jazdy czymś na kształt tutejszej obwodnicy. Taksówka dowiozła nas spod świątyni do stacji metra (wydaje mi się, że ostatniej, czyli Dum Dum), a właściwie w jej okolice. Po drodze na perony minęliśmy jeszcze rybi market – ciekawy widok!
I tak oto zakończył się trzeci dzień w Kalkucie. Z Vincentem wymieniliśmy się kontaktami i pożegnaliśmy. Przed nami był już ostatni nocleg i wczesna pobudka następnego poranka, gdyż wciąż pozostało nam kilka obiektów do zwiedzenia. Ale o tym niżej.
Dzień 4 – 16.07.2011 – Koniec z Kalkutą, wyjeżdżamy stąd!
Nasz ostatni poranek jako jedyny chyba przebiegł w miarę zgodnie z planem. Wstaliśmy dość wcześnie, w okolicach 9 rano. Na śniadanie udaliśmy się do poleconej nam przez Vincenta Blue Sky Cafe obok Sudder Street, ledwie 2 minuty od naszego guest house’u. Po raz pierwszy zjadłem w Indiach omlet i od tego czasu jajka na stałe zagościły w moim breakfast menu :).
Po nabraniu sił postanowiliśmy w końcu odwiedzić kalkuckie Indian Museum, ponoć największe w mieście. Mieliśmy do niego z naszej ulicy zaledwie kilkadziesiąt metrów, dlatego zostawiliśmy je sobie na koniec. Niestety, starczyło nam na nie czasu. Niestety – bo był to czas praktycznie zmarnowany.
Większość ekspozycji była nie ruszana od wieeeelu lat – co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Paski tygrysa zrobiły się brązowe zamiast pomarańczowych a nad ciemnymi hindusami wciąż czuwa biały pan…
Większość „zabytków” to starocia pochowane w gablotach, kości zwierząt lub ich odlewy itp. W całym muzeum nie ma ani jednego żywego okazu. Dodatkowo powalającym faktem jest, że np. przemianom w rolnictwie (oleje, barwniki, tkaniny itd.) poświęcono całą salę, czyli prawie tyle samo miejsca, co przeglądowi gatunków zwierząt żyjących w całych Indiach, Nepalu, Bhutanie i Chinach.
Nasz ostatni dzień w Kalkucie dodatkowo pogarszał fakt, że słońce zaczęło niemiłosiernie przypiekać (w cieniu było pewnie koło 38 stopni) a chmur było niewiele. Nie poddaliśmy się jednak i znowu ruszyliśmy w miasto – tym razem naszym labiryntem były uliczki kalkuckiego Chinatown.
Dzielnica ta jest „china” tylko z nazwy – jakieś 99% Chińczyków dawno już wyemigrowało z powrotem do siebie. Zostało po nich raczej niewiele.
Z ciekawszych obiektów w Chinatown warte wymienienia są świątynie. Pierwsza przez nas napotkana dawniej była miejscem kultu Chińczyków. Wraz z ich odejściem została zaadaptowana do innych celów. W chwili obecnej służy jako… siedziba maoistów. Nie pisałem o tym wcześniej, ale w Kalkucie dość często można trafić na budynki z flagą sowiecką (sierp i młot na czerwonym tle), sami maoiści stanowią ponoć duży problem dla władz indyjskich, niestety zyskują poparcie wśród biedoty dzięki populistycznym hasłom i ostrej retoryce. Mimo, że są oni traktowani jak terroryści, to tak jak wspominałem wcześniej – ich symbole można znaleźć w każdej części Kalkuty.
Druga z ciekawych świątyń w Chinatown to z kolei żydowska synagoga. Niestety na jej teren nie ma wstępu, ale z tego co się orientuję jest ona nadal „w użyciu”. Kto by pomyślał, co? 😉
Z Chinatown udaliśmy się do centrum-centrum Kalkuty, czyli dzielnicy „rządowej”. Piechotą jest to w sumie krótka droga, ale różnicę w wyglądzie otoczenia dostrzega się bardzo szybko.
Z centrum postanowiliśmy ruszyć w kierunku rzeki by wzdłuż niej obejść Maidan (taki tutejszy Central Park) i wejść do Fortu Wilsona. Po drodze minęliśmy stadion do krykieta – narodowej gry Hindusów – dworzec autobusowy Babu Ghat.
Za dworcem busów rozpoczęła się nasza wędrówka wzdłuż muru parku, w którym mieliśmy nadzieję znaleźć wejście do Fortu William…
Niestety, okazało się, że wejście jest tylko od strony Park Street, a my byliśmy po stronie przeciwnej. Dodatkowo zaczęło zbierać się na deszcz… Na szczęście w oczy rzuciło mi się coś na kształt mauzoleum – taka o lokalna atrakcja architektoniczna. W każdy razie dach nad głową był!
Gdy tylko przestało padać wyszliśmy z powrotem na ulicę i złapaliśmy taxi. Szybko wróciliśmy na Sudder Street, wzięliśmy prysznic, zabraliśmy plecaki i wybiliśmy do kafejki internetowej (z niej pisałem poprzednią notkę). Tam spędziliśmy prawie dwie godziny (obróbka zdjęć na netbooku potrafi być zabójcza… niestety dlatego mam tak duże opóźnienie w publikacji tekstów). Następnie kolacja w Blue Sky Cafe i przejażdżka taksówką do dworca Seldah (niby mniejszy od Howrah, ale od Centralnego jakieś 5 razy większy!).
Na dworcu okazało się, że oprócz nas na pociąg do New Jalpaiguri czeka jeszcze inna grupka turystów. Podobnie jak my do Darjeeling wybierały się dwie Hiszpanki i dwie Belgijki – ale o nich następnym razem ;). W każdym razie pogadaliśmy sobie przez jakąś godzinkę, a później niestety się rozeszliśmy, bo dziewczyny miały miejsca w innym wagonie. Pociąg odjechał o czasie -10:05PM. Co się na nim działo? C.D.N.!
Synu spełniarz marzenia mojej młodości ,ogłądam Indie twoimi oczami.Historia Indii jest jedną z najstarszych na świecie a ich mitologia jest fascynująca czy próbujesz odnależdz miejsca z nią związane. Pozdrawiam Cię serdecznie tata.
jedno pytanko – czy dobrze widzę i na taksówkach jeżdżą tam Samochody marki Hindusian Ambassador?