Dzień 9 – 21.07.2011 – Kalimpong
Drugi dzień w Kalimpong zaczęliśmy dość wcześnie. Wstaliśmy koło 8 rano z ambitnym planem zwiedzenia najpierw odległej, północnej części miasta położonej na wzgórzu, a później zejścia na dół na południe. Po ogarnięciu się w hotelu wyruszyliśmy na poszukiwanie restauracji, w której moglibyśmy zjeść śniadanie. Śniadanie to tutaj słowo kluczowe, ponieważ nie jest zbyt dobrym pomysłem zaczynanie dnia od ostrego chińczyka – może się to skończyć przedwczesną koniecznością powrotu do hotelu. W każdym razie wyruszyliśmy w miasto po 9 rano, ale jak się okazało była to pora zbyt wczesna dla porządniejszej gastronomii – większość restauracji zaczyna pracę dopiero po 10. Ostatecznie zjedliśmy omlety i kanapki w restauracji hotelowej niedaleko głównego rynku (Motor Stand), chyba jedynej otwartej tak „wcześnie”.

Po śniadaniu ruszyliśmy zgodnie z planem na północ. Pierwszym punktem do zwiedzenia była lokalna świątynia buddyjska – Thongsa Gompa. Właściwie jest to wręcz mały kompleks świątynny, ze szkołą i budynkami mieszkalnymi mnichów.


Wnętrze tej świątyni zrobiło na mnie wyjątkowo spore wrażenie. Widać, że jest ona regularnie uczęszczana przez lokalnych mieszkańców i że mieszkają obok mnisi, którzy o nią dbają. Panuje w niej porządek, malowidła są w bardzo dobrym stanie a rzeźby nadal olśniewają! Ta gompa została wybudowana w XIX wieku, ale oryginalny budynek, który stał w tym miejscu, powstał w 1692 roku – niestety został zniszczony podczas najazdu Gorkhów.


Po wyjściu ze świątyni musieliśmy się przemieścić na ulicę wyżej, na szczęście co kilkadziesiąt metrów ulokowane są schodki idące prosto w górę. Jedyny problem z nimi jest taki, że są cholernie strome! Za to idąc nimi można zobaczyć jak wyglądają tutejsze wodociągi 🙂 (Przynajmniej je mają! Kalimpong to jedyne miejsce do tej pory, w którym był normalny strumień wody spod prysznica! – Jarek)


Po wyjściu z tej bocznej uliczki nadal mieliśmy kawałek drogi pod górkę. Po dłuższym czasie w tych okolicach doszedłem do wniosku, że tak duże pofałdowanie krajobrazu musi powodować, że nie ma tu w ogóle otyłych ludzi. Nie są oni jednak wyjątkowo chudzi – no, przynajmniej nie wyglądają na takich, gdyż zazwyczaj nie są też wysocy. (Może dlatego, że wszystkie szkoły są zbudowane na szczytach górek i dojście do nich zajmuje czasem i godzinę? 🙂 – Jarek)



Po kolejnych kilkunastu minutach byliśmy u wrót następnego obiektu na naszej liście. Tharpa Choling Gompa to kolejna świątynia buddyjska. Wybudowana została w 1926 roku i podobnie jak Thompsa Gompa otoczona jest kompleksem budynków – jeśli jednak tamten kompleks był mały, to ten zdecydowanie jest już większy. Dookoła krząta się sporo mnichów, mają oni kilka budynków mieszkalnych i szkołę.

Wnętrze gompy było jeszcze bogatsze niż poprzednio. Wielość figur i rzeźb zachwyca bogactwem. Dzięki Bogu, że mogliśmy robić w środku zdjęcia (oczywiście poprosiliśmy o pozwolenie).



Po zwiedzeniu samej świątyni chwilę jeszcze ponapawaliśmy się widokami i wyjątkowo spokojną atmosferą. Trzeba przyznać, że buddyzm chyba faktycznie jest najbardziej pokojowo nastawioną religią i czuć to w powietrzu 😉 (Ciekawą kwestią jest to, że przy niektórych świątyniach umiejscowione są szkoły dla mnichów. Uczą się i modlą w jednym miescu. Takie miejsca cieszą się wysoką reputacją – Jarek)

Z miejsc położonych na północ od centrum Kalimpong pozostał nam już tylko jeden obiekt… no, właściwie to jeden kompleks, bo Dr Graham’s Houses to zespół szkół, sierocińców, małych „manufaktur” przetwórczych, kaplic… W każdym razie wciąż jeszcze mieliśmy dość spory kawałek pod górkę, a niestety stok zaczynał robić się coraz bardziej stromy. Do tego niebo nad nami poszarzało, co nie zwiastowało raczej dobrej pogody. I faktycznie, po kilkunastu minutach zaczęło padać. Mieliśmy jednak to szczęście, że przy drodze znajdował się sklep z daszkiem, pod którym mogliśmy się schować. Co ciekawe, zaraz obok sklepowej lady dwóch chłopaczków, na oko 10-12 lat, grało w… szachy!

Natomiast co do nas, to nie zdążyliśmy nawet przysiąść na murku, a już właściciel sklepu przyniósł nam po krześle (oczywiście nawet nie musieliśmy go o to prosić). Czy pisałem już, jak mili są ludzie w Indiach? 🙂 (Z wdzięczności, aż kupiłem u nich Cole 😀 – Jarek)
Deszcz na szczęście nie padał długo. Po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej w drogę, by po kolejnych kilkunastu być na miejscu. Tak jak wspominałem, Dr Graham’s Houses to zespół szkolny dla sierot, dodatkowo wyposażony w faktorie umożliwiające utrzymanie względnej samowystarczalności – są tu np. mleczarnie, małe pola uprawne itp. Budowę kompleksu rozpoczęto od budowy właśnie sierocińca i szkoły, które wzniesione zostały w 1900 roku.


Jak nietrudno domyślić się po nazwie, pomysłodawcą i nadzorcą całego projektu był Dr J.A. Graham, szkocki misjonarz. W chwili obecnej szkoła ma ponad 1300 uczniów, ale my akurat… trafiliśmy na dzień wolny – generalnie w Indiach tylko niedziele są wolne, natomiast szkoły mają swobodę dostosowywania „tygodnia pracy” do swoich potrzeb; i tak w tym przypadku drugi dzień wolny przypada na środę. (Generalnie cała szkoła cieszy się mianem jednej z najlepszych w regionie. – Jarek)



Tyle jeśli chodzi o zwiedzanie Dr Graham’s Houses. Po obejrzeniu wszystkiego zawróciliśmy z powrotem do centrum, tym razem jednak chcieliśmy pójść drogą nieco wyższą, gdyż obok niej leżał jeszcze jeden ciekawy obiekt – kościół MacFarlane’a.

Kościół jak kościół – protestancki, więc nie ma w nim bogatych zdobień i pięknych rzeźb. Zastanawiające dla mnie było tylko jedno – czemu nie ma w nim ani jednego krzyża? Dosłownie, szukaliśmy dobre kilka minut i nie znaleźliśmy tego najważniejszego symbolu chrześcijaństwa. A może faktycznie protestanci czczą kozła i cielca? 😛


Zanim zdążyliśmy zdecydować co zjemy na obiad, znowu zaczęło padać. Niestety, tym razem deszcz lał się strumieniem i nie myślał szybko odpuścić. W tej sytuacji pozostało nam tylko pożywienie się (znowu wygrał chińczyk… chicken chowmein noodle soup z ogromną ilością ostrego sosu – kocham!) i udanie do kafejki internetowej w celu nadrobienia zaległości z ostatnich dni. Tam przesiedzieliśmy ulewę i odcięcie prądu w całym mieście – na szczęście jej właściciel ma generator prądu :). (Swoją drogą niesamowitym przeżyciem jest nocny bieg w pogrążonych ciemnościami uliczkach, aby dotrzeć do hotelowej toalety… – Jarek) Na wieczór zostało nam jeszcze oglądanie telewizji – w hotelu mieliśmy kablówkę, a w niej HBO. Szkoda tylko, że w Indiach w prime time reklamy lecą co 15 minut…
Dzień 10 – 22.07.2011 – Gangtok
Bus do Gangtok – stolicy Sikkimu – mieliśmy o 7:30 rano. Poprzedniego dnia zakupiliśmy bilety, zostało nam więc tylko obudzić się wcześnie, ogarnąć szybko i wyjść. Jako, że z tym wczesnym wstawaniem mieliśmy ostatnio sporo problemów, to na wszelki wypadek ustawiliśmy 3 budziki w telefonie :). Na szczęście jednak nie zaspaliśmy. (Taaak, dotarliśmy na miejsce bodajże o 7:29 😀 – Jarek)

Ponieważ po raz pierwszy przekraczaliśmy granicę Sikkimu – autonomicznego regionu Indii, z własnym rządem, parlamentem, armią itd. – musieliśmy na granicy, na posterunku w Rangpo, wylegitymować się i okazać permit (pozwolenie na wejście). Niezbędne było opuszczenie busa, który chwilę później… odjechał dalej, co przyprawiło nas o lekkie zdenerwowanie, bo zostawiliśmy w nim nasze plecaki. Po załatwieniu formalności okazało się jednak, że pojazd odjechał tylko kilkadziesiąt metrów dalej, na parking. Po kilku minutach byliśmy znowu w drodze…

…ale nie na długo. Nocne ulewy nie ominęły też tego małego regionu (Sikkim ma zaledwie 7096 km2 i nieco ponad pół miliona mieszkańców) – silne opady deszczu wywołały lawiny błotno-skalne, które z kolei zablokowały nam drogę. I tak dobre 20-kilka kilometrów przed Gangtokiem musieliśmy wyjść z busa i iść dalej piechotą, z nadzieją, że trafi się nam jakaś podwózka. Na zwrot pieniędzy za bilety nie mieliśmy co liczyć. Po 2-3 km marszu z plecakami i minięciu kilkuset pojazdów czekających na odblokowanie drogi, w końcu daliśmy za wygraną.

Siedzieliśmy prawie godzinę, ale opłaciło się – w końcu trafił się jeep z 3 wolnymi miejscami (razem z nami czekał młody Hindus). Nadal jednak przed nami było dobre kilka godzin jazdy krętymi dróżkami Sikkimu. Na miejscu byliśmy około godziny 13.

Gangtok to miejscowość niezbyt duża – ma ok. 31.000 mieszkańców – ale różnica wysokości między najniższym i najwyższym punktem przekracza 300 m. Niestety, jest to odczuwalne podczas poruszania się po ulicach i uliczkach – wejście wyżej oznacza wspinaczkę po setkach cholernie stromych schodków. Na szczęście znalezienie odpowiedniego hotelu nie zajęło nam dużo czasu.

Pogoda przez cały nasz pobyt w stolicy Sikkimu była zła – deszcz lał się non stop. W końcu zdecydowaliśmy się więc na zakup parasolek (bez nich już po kilku minutach kurtki były przemoczone) i wyposażeni w nie ruszyliśmy zwiedziać miasto. Odwiedziliśmy kilka restauracji (wygrała ta z najlepszym widokiem), pub (nasze pierwsze spotkanie z lokalnym piwem) by w końcu zacząć zwiedzać.

(Swoją drogą tamtejsza szkoła musi być niesamowicie prestiżowa. Podczas rozmowy z kilkoma dzieciakami dowiedziałem się, że niektórzy przyjechali tutaj, aż z okolic Delhi! – Jarek)


Chociaż Gangtok to naprawdę piękne miasto, to coraz bardziej ulewny deszcz w końcu nas zupełnie zniechęcił. Resztę dnia spędziliśmy w hotelu degustująclokalne piwo. Udało nam się złapać też niezabezpieczoną sieć wifi, więc tym razem, parafrazując: w czasie deszczu dzieci się nie nudziły :).

Dzień 11 – 23.07.2011 – Pelling

Nie chcąc dłużej tracić czasu w Gangtoku, zdecydowaliśmy się na wyjazd do Pelling z samego rana. Bilet na jeepa mieliśmy już zakupiony, ale to wcale nie oznaczało, że transport był pewien – z powodu ostatnich osunięć ziemi wielu kierowców rezygnowało z kursów.

O 6:45 dowiedzieliśmy się jednak, że nasz jeep będzie jechał, ale nieco dłuższą trasą, co po pierwsze wiązało się z dopłatą, a po drugie – z dłuższym czasem przejazdu, który miał przekroczyć… 5 godzin (a do pokonania mieliśmy ledwie około 100 km)! Niestety wyboru nie mieliśmy, bo w Sikkimie jedynym środkiem transportu poza jeepami są helikoptery, ale jak się domyślacie – ich koszt jest daleko poza naszym zasięgiem.

Żeby było ciekawiej, to kilka minut przed odjazdem nasz kierowca coś majstrował pod swoim jeepem, a jeszcze zanim opuściliśmy Gangtok zajechał do sklepu motoryzacyjnego, najprawdopodobniej po olej do silnika. Przed kilkugodzinną podróżą nie nastraja to zbyt optymistycznie. A dalej było jeszcze gorzej…

W trasie znowu trafiły nam się przeszkody. Na szczęscie całkowicie zatrzymać musieliśmy się tylko raz i to nie dłużej niż na 10 minut – no, nie licząc przerwy śniadaniowej dla kierowcy. Ogólnie trasa, choć była niesamowicie dłuuuuga, to zleciała nam nienajgorzej – osobiście, mimo głodu (nie zjedliśmy śniadania) i zmęczenia (nie wyspałem się w nocy, a w 12-osobowym jeepie się nie dało) nie zauważyłem, kiedy minęło to 5 godzin.

Od razu po wysiadce z jeepa zameldowaliśmy się w hotelu Garuda, zostawiliśmy rzeczy w pokoju i poszliśmy na śniadanie. Po posileniu się i przejrzeniu przewodnika podjęliśmy decyzję, że – o ile pogoda pozwoli – zwiedzimy wszystkie zabytki jednego dnia. Wbrew pozorom było to całkiem prawdopodobne, gdyż na naszej liście znalazły się tylko dwa monastyry i ruiny pierwszej stolicy Sikkimu. Jedyny problem był taki, że podobnie jak w Kalimpong, najpierw miała czekać nas podróż na jeden koniec miasta, a później na drugi.

Najpierw wyruszyliśmy na zachód, do Sangachoeling Gompa, drugiego najstarszego monastyru tego typu w Sikkimie. Po drodze minęliśmy wielce interesujące boisko i wielką wyrwę w drodze.




Niestety, po dotarciu na miejsce dowiedzieliśmy się, że gompa jest zamknięta. Wstępu nie ma i koniec. Z tablicy informacyjnej natomiast przeczytałem, że już nie jest „second oldest” (druga najstarsza) tylko „oldest” – pierwszy wyraz po prostu zamalowano :). Ministerstwo Informacji czuwa!


Od rana nie czułem się najlepiej, ale dopiero podróż do Sangachoeling, w szczególności strome podejścia pod górę, przekonały mnie, że jestem przeziębiony i osłabiony. Na szczęście mieliśmy ze sobą naszą małą apteczkę – dwie tabletki z ibuprofenem wyleczyły mnie całkowicie. Zanim to jednak nastąpiło mieliśmy jeszcze zwiedzić tereny na wschód od Pelling.


Pogoda nadal była ładna, więc nie zdecydowaliśmy się na łapania taxi, tylko ruszyliśmy dalej piechotą. Już po chwili do naszej dwójki dołączać zaczęli niespodziewani goście, więc na brak towarzystwa narzekać nie mogliśmy ;).


Następnym obiektem w kolejce do zobaczenia była kolejna świątynia – Pemayangste Gompa. Położona jest ona troche niżej (2105m) niż Sangachoeling (2250m), więc na szczęście podejście nie było już tak strome i po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu. Krótka pogawędka z mnichem odpowiedzialnym za turystów nieco nas zmartwiła – niestety nie mogliśmy robić zdjęć wewnątrz, a jedynie z zewnątrz.


Pemayangtse wybudowana została w 1705 roku. Położona jest na szczycie wzgórza, które góruje nad ruinami Rabdentse – pierwszej stolicy Sikkimu, istniejącej w latach 1670 – 1814. Wcześniej Sikkim był częścią królestwa Nepalu, natomiast później stolica została przeniesiona do Yuksom. I właśnie te ruiny były naszym następnym i ostatnim już na ten dzień celem. Po drodze do nich złapaliśmy jeszcze podwózkę i przy okazji wypytaliśmy kierowcę o same ruiny. Według niego, od bramy do samych ruin miało dzielić nas 500 metrów…

Szliśmy dobre 20 minut zanim zobaczyliśmy pierwszy znak, że chociaż nie zboczyliśmy kursu. Natomiast sama informacja na nim lekko nas rozbawiła – po przejściu kilku kilometrów nadal mieliśmy 450 metrów do celu. Potem były jeszcze kolejne tego typu znaki…



Same ruiny nie zrobiły jednak na mnie specjalnego wrażenia. Jedynym pozytywem była wyjątkowo mgła, która tworzyła nieco mistyczny klimat.


Powrót okazał się znacznie większym wyzwaniem, niż dotarcie na miejsce. Wprawdzie wiedzieliśmy już, że trasa jest znacznie dłuższa, niż nam się pierwotnie wydawało, ale nie przewidywaliśmy, że jak tylko zacznie padać, to stanie się tak straszliwie śliska. A padać zaczęło i to mocno. Nawet z parasolkami (dzięki Bogu Jarek spakował do torby obydwie) moknęliśmy coraz mocniej. Podróż pod górę do Pelling średnio nam się uśmiechała, postanowiliśmy więc poczekać na jakiegoś jeepa, coby nas podwiózł. W końcu się udało, ale swoje musieliśmy odczekać.
Na kolację wybraliśmy się do hotelu Kabur, który ma też swoją restaurację. (Zorientowałem się wtedy, że mam przyssaną do nogi pijawkę… Straszne!!! – Jarek) Tam poznaliśmy się z francuską parą, od której podłapaliśmy pomysł na wypróbowanie lokalnego specyfiku – tongba. Jest to rodzaj alkoholu przygotowywanego trochę jak herbata – do małej drewnianej beczki wypełnionej nasionami, orzechami i ziołami wlewa się wrzącą wodę i zostawia całośc na kilkanaście minut w celu zaparzenia. Smak ciężko jest opisać – to trzeba spróbować – natomiast moc jest podobna do piwa, według słów właściela hotelu i restauracji wynosi około 5-6%.

Sam właściciel hotelu to w ogóle bardzo ciekawa historia, która na pewno zostanie oddzielnie opisana. Teraz tylko krótko powiem, że w swoim hotelu opiekuje się on czwórką sierot, które w zamian za pomoc otrzymują od niego wikt i opierunek, a poza tym wysłał je on do szkoły (niestety szkolnictwo jest tutaj płatne). Planuje on w przyszłości otworzyć sierociniec z prawdziwego zdarzenia, z własną szkołą – coś jak Dr Graham’s Houses w Kalimpong, ale oczywiście na mniejszą skalę. Ponieważ cała idea niesamowicie nam się spodobała (przegadaliśmy w restauracji prawie 4 godziny) a jedzenie było bardzo smaczne (przygotowywał je nam najstarszy z chłopaków), zostawiliśmy wyjątkowo duży napiwek i udaliśmy się na spoczynek do naszego hotelu. No, zanim spoczęliśmy to jeszcze do drugiej w nocy graliśmy w makao… 😛 (Ciąg hazardowy…. – Jarek)
Dzień 12 – 24.07.2011 – Pelling, Khecheoparli
Na koniec tygodnia mieliśmy ambitny plan – obudzić się o wschodzie słońca (przed 5 rano) i zobaczyć Kandżezongę – najwyższy szczyt Indii i trzeci najwyższy na świecie. Ponoć widok ten zapiera dech w piersiach… niestety nie daliśmy rady wstać tak wcześnie. Zanim się ogarnęliśmy minęła dziesiąta. Na śniadanie ponownie udaliśmy się do hotelu Kabur.

Byliśmy chyba pierwszymi goścmi tego dnia, ale z racji bardzo miłego poprzedniego wieczoru właściciel i grupka, którą się on opiekuje, bardzo szybko zaczęli się wokół nas krzątać. Zamiast jeść w ciemnym pomieszczeniu, dostaliśmy miejsca na balkonie, z którego mieliśmy piękny, panoramiczny widok na dolinę pod Pelling i samo miasto. (Wcześniej przenieśli nam stolik i krzesła 🙂 – Jarek)


Śniadanie było wyjątkowo smakowite i pożywne. Szczególnie ciekawie smakował chlebek tybetański – przypominający trochę macę, wypiekany można powiedzieć ad hoc. Zaraz po śniadaniu spakowaliśmy rzeczy do plecaków i wymeldowaliśmy się z naszego hotelu. Zbliżało się już południe, toteż nie mogliśmy dłużej zwlekać. I tak po rozmowie poprzedniego dnia nieco zmieniliśmy plan naszej podróży – zamiast od razu atakować Yuksom (jakieś 36-38 km drogi z Pelling) mieliśmy najpierw dojść nad święte jezioro Khecheopalri (26 km). Tam planowaliśmy przenocować i dopiero z rana następnego dnia wyruszyć do Yuksom.


Dosłownie kilkaset metrów za hotelem trafił nam się pierwszy zbieg okoliczności – napotkaliśmy poznaną wcześniej w hotelu trójkę Amerykanów. Zmierzali oni w tym samym kierunku, co i my, ale w przeciwieństwie do nas mieli mapę i znali skrót (doprawdy – super wiadomość… – Jarek). Połączyliśmy się więc w jedną grupę i razem ruszyliśmy w dół, w kierunku rzeki.

Amerykanie generalnie nie byli zbyt towarzyscy, ale głupio było się rozdzielać jak już szliśmy razem w to samo miejsce. Trochę odrzucała nas ich dziwne nastawienie i lekko protekcjonalny stosunek do lokalnej ludności. W każdym razie w przeciwieństwie do gromadki z Darjeeling, tym razem nie stworzyliśmy żadnej więzi ;). No ale mniejsza o nich, sama droga zasługuje na znacznie więcej słów!

Skrót owszem, skracał drogę. Tylko, że na mapie. Bo jeśli chodzi o czas, to wcale nie jestem tego taki pewien. Z powodu pory deszczowej było niesamowicie ślisko, do tego w wielu częściach trasy nie było nawet kamieni, tylko błoto. Sam wywaliłem się dobre kilka razy, większość na szczęście kończyła się tylko obiciem tyłka, ale obtarcia rąk i łokci też się zdarzały.


Mniej więcej w połowie drogi trafiło nam się idealne miejsce na przerwę. Kilka strumieni łączyło się w jeden większy i rozlewało na większej przestrzeni, by dalej znowu ostro spadać w dół. Duże, płaskie kamienie oraz mocno grzejące słońce czyniły ten spot idealnym dla przemycia i wysuszenia spodni oraz sandałów.

No i pozbycia się pijawek, które w Sikkimie niestety występują wyjątkowo obficie. Było to dla mnie pierwsze spotkanie z tymi zwierzątkami i jak się zapewne domyślacie – spotkanie niezbyt przyjemne. Te małe skubańce boleśnie wgryzają się w skórę zostawiając coś w rodzaju malinki. Żeby się ich jednak pozbyć trzeba się nieźle natrudzić, bo są strasznie śliskie, a jak się już je oderwie od ciała to z rany dość obficie cieknie krew. Na szczęście nie przenoszą one chorób.


Do przerwy wydawało mi się, że gorzej już być nie może. Trasa była bardzo ciężka, dodatkowo z Jarkiem planowaliśmy, że dopiero po drodze kupimy wodę w jakimś sklepie, a że poszliśmy skrótem, to nie mieliśmy co liczyć na takowy. (Taak… „Może kupimy wodę?” „Nie, będą sklepy po drodzę”… swoją drogą pieniędzy z bankomatu też nie wypłaciliśmy, bo był zamknięty… – Jarek). Dopiero jednak po odpoczynku, w dalszej części skrótu, okazało się, jak ciężkie może być schodzenie z dużych wysokości.

Wywrotki zdażały się jeszcze częściej, pijawek było coraz więcej, trasa była coraz gorsza. Przez dobre kilkadziesiąt metrów jeden ze strumieni lał się idealnie po kamieniach, które wyznaczały drogę. Nie muszę chyba wyjaśniać, co to oznaczało dla nas, obciążonych dodatkowo ważącymi ok. 8kg plecakami. Na dodatek im głębiej w las wchodziliśmy (czyli im niżej schodziliśmy), tym bardziej było gorąco i parno – no po prostu dżungla tropikalna.

W końcu się jednak udało i po około 3 godzinach od wyruszenia z hotelu (czyli po 15) dotarliśmy do rzeki, nad którą zawieszony był most. Przez niego mieliśmy przejść na drugie wzgórze, na którym znajdowało się jezioro Khecheoparli i wioska o tej samej nazwie. Ponieważ jednak jeziorko położone jest ponad 1950m n.p.m. to… tak, dobrze się domyślacie. Taki sam kawał drogi, jaki zeszliśmy w dół, mieliśmy teraz pokonać pod górę, po drugiej stronie…


Przy moście odpoczywaliśmy kilkanaście minut by później znowu ruszyć. Już kilka metrów za nim zaczęły się schody – i to dosłownie. Małe, śliskie schody przypominające momentami zjeżdzalnię. Przy schodzeniu w dół upadek w najgorszym wypadku mógł oznaczać ostre stoczenie się w dół, natomiast teraz – spadek w przepaść czasem przekraczającą nawet 20-30 metrów. Zmęczenie już po krótkim czasie zaczęło dawać o sobie znać, coraz ciężej było utrzymać równowagę. Ale iść było trzeba, teraz już nie mogliśmy zawrócić.
Na szczęście skrót do góry poprzecinany był regularnymi drogami kamienno-asfaltowymi, i już po nieco ponad pół godziny wchodzenia natrafiliśmy na pierwszą z nich. Jednogłośnie zadecydowaliśmy, że rezygnujemy z dalszego podchodzenia po stromym zboczu i wybieramy dłuższą, ale o niebo pewniejszą i wygodniejszą drogę. Amerykanie poszli przodem, ja natomiast potrzebowałem odsapnąć, bo zmachałem się nieziemsko. I kiedy tak odpoczywałem, w naszą stronę nadjechał jeep-taxi. (To ja zamachałem! – Jarek) Akurat jechał do Khecheoparli :). Nie zastanawiając się długo, wsiadłem do niego razem z Jarkiem, a po kilkudziesięciu metrach zgarnęliśmy też naszych towarzyszy zza wielkiej wody.
Jeep niestety nie dowiózł nas do samego jeziorka, czy chociaż wioski leżącej obok niego, ale wyrzucił nas 6 km przed nimi. Kierowca powiedział nam jednak, że to ledwie 10 minut drogi, więc bardzo nie protestowaliśmy. Niestety, dopiero po 30 minutach marszu zdaliśmy sobie sprawę, że 6 km w 10 minut to można samochodem przejechać, ale na pewno nie piechotą… W każdym razie kolejną przerwę zrobiliśmy sobie przy pierwszym napotkanym sklepie, około 4,5 km przed Khecheoparli. Tam niespodziewanie natrafiliśmy na właściciela Hotelu Kabur, z którym dzień wcześniej przegadaliśmy kilka godzin przy kolacji. Coś mi jednak nie pasowało, bo rozmawiając z nim teraz wydawało się, jakby on nas nie poznawał. Powiedziałem mu więc wprost, że przecież jedliśmy kolację i śniadanie u niego w restauracji, na co otrzymałem niespodziewaną odpowiedź – restaurację prowadzi jego brat bliźniak! 🙂 Bardzo ciekawy zbieg okoliczności, przyznacie chyba.
Później poznany brat bliźniak okazał się być równie miły i pomocny, co pierwszy. Zaproponował nam podwózkę jeepem do Khecheoparli (czyt. keczeperi) i to za darmo, z radością posłużył nam też jako przewodnik.

Co do jeziora – jest ono święte zarówno dla wyznawców buddyzmu, jak i hinduizmu. Nazwę można przetłumaczyć mniej więcej jako Jezioro Spełniające Życzenia. Raz do roku, na przełomie marca i kwietnia odbywa się na nim ceremonia puszczania czegoś w rodzaju łódeczek ze świeczkami. Ciekawy jest fakt, że jezioro widziane z góry posiada kształt przypominający odcisk stopy. Ponieważ jednak znajduje się ono na wysokości ok 1950m, to ujrzenie tego widoku wymaga bardzo długiej wspinaczki ;).


Po obejrzeniu jeziorka pozostało nam „tylko” udanie się do hotelu. Już dzień wcześniej w Kaburze polecono nam leżący na wzgórzu nad jeziorem Hotel Palace, dopiero teraz jednak dowiedzieliśmy się, dlaczego – otóż prowadzi go żona Deepena Pradhana, czyli naszego dobrodzieja. Droga do niego niestety znowu wiodła pod górę, co z kolei znowu oznaczało około 20 minut męczącej wspinaczki. W końcu jednak dotarliśmy na miejsce.

Hotelowi daleko było od standardów takich, jak chociażby w Pelling, gdzie nocowaliśmy za bardzo małe pieniądze. Dostaliśmy prosty pokój bez okien, z czasem wyłączającą się żarówką i twardymi łóżkami. Ale, ale, nie myślcie sobie, że będę narzekał na naszych gospodarzy! Otóż żona Deepena okazała się być niesamowicie miłą i troskliwą kobietą – jak tylko zdjęliśmy plecaki dostaliśmy świeżo parzoną miętę, a po kilkunastu minutach na stół wjechał obiad. Wegetariański, ale bardzo smaczny!

Po obiedzie napiliśmy się jeszcze herbaty i pogadaliśmy sobie trochę w naszym turystyczno-trekkerskim gronie. Amerykanie jednak nie byli specjalnie przekonani do siedzenia do późna – dziewczęta poszły do swojego pokoju, a Brandon jeszcze chwilę z nami posiedział i dołączył do swoich rodaczek. Zostaliśmy więc ja, Jarek oraz małżeństwo Pradhanów. Podobnie jak z pierwszym bliźniakiem dzień wcześniej, tak i z drugim rozmawiało nam się bardzo miło. Poruszone zostało wiele interesujących tematów, jak chociażby biurokracja i korupcja w Sikkimie. Według Deepena, rządząca od kilkunastu lat partia SDF (Sikkim Democratic Front), a w szczególności jej szef i premier autonomii w jednej osobie, mają w kieszeni wszystkich najważniejszych urzędników i służby, włącznie z sędziami i służbami porządkowymi (policja, wojsko). Dzięki temu udało im się „przekręcić” system do głosowania – w Sikkimie funkcjonuje instytucja wyborów elektronicznych, które, jeśli wierzyć naszemu gospodarzowi, są regularnie fałszowane. Opozycja nie jest w stanie ściągnąć uwagi władz centralnych Indii, natomiast gdy organizowane są protesty, to wierchuszka SDFu szybko przekupuje ich organizatorów i tym samym torpeduje akcje. W efekcie tak wysokiej korupcji bardzo źle działa system redystrybucyjny, i tak np. najbliższy dobrze wyposażony szpital znajduje się w… Siliguri, czyli już poza granicami Sikkimu. Sikkimczycy są coraz bardziej rozgoryczeni takim stanem rzeczy i za kilka lat może dojść w regionie do aktów terrorystycznych…
Jednak to nie polityka była najważniejszym tematem poruszonym tego wieczoru. Otóż okazało się, że podobnie jak jego brat, Deepen też pomaga sierotom. Ba, jego plany są ambitniejsze i dalej posunięte! Razem z żoną od około 3 lat buduje on szkołę z pokojami mieszkalnymi, łazienkami i kuchnią, dzięki którym chciałby dać dzieciom prawdziwy dom i edukację. Obiecał nam pokazać plac budowy i opowiedzieć dokładnie o nim następnego dnia. Muszę przyznać, że wszystko to bardzo nam zaimponowało, postanowiliśmy więc dołożyć do tego dzieła swoją cegiełkę. Ale o tym w następnej notce! (Tak.. muszę przyznać, że był to jeden z głównych tematów tamtejszego pobytu i całość stanowiło niesamowite przeżycie. Ale jak przyznał Radek – więcej w kolejnej notce; a tak naprawdę najbardziej wartościowy materiał opublikujemy już po powrocie do Polski. Zaczęliśmy realizacje kolejnego dużego projektu 🙂 – Jarek).

Gdybyś wpadł na pomysł robienia czegoś w stylu „Trip2India Press Photo”, to dla mnie na razie no.1 jest obiekt skatalogowany jako „A to nasz stół, już po posiłku ;P”.;P. A teraz z ankiet ewaluacyjnych(:-): jeśli np. siedząc przy necie i notkach na stronę czytasz jakieś informację (najlepiej w ojczystym języku:-) o regionie/mieście/miejscu, w którym się znajdujesz, to puszczaj link w tekście. Sam reportaż w Twoim wydaniu jest naprawdę fajny, a z szybkim dostępem do kontekstu historyczno-geograficzno-kulturowego będzie to już prawdziwy rarytas… przynajmniej dla niektórych… np. dla mnie:-).
Mieszkaniec Indii to Indus, nie Hindus. Pozdro z Indii ;]
Niekoniecznie – kwestia nazewnictwa mieszkańców Subkontynentu Indyjskiego nie jest jeszcze w pełni zestandaryzowana. Forma „Hindus” jest ciągle poprawna, choć faktycznie, dla lepszego odróżnienia od pojęcia „hindus” (jako: hinduista) coraz powszechniej używa się formy „Indus”.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Hindusi