Dzień 5 – 17.08.2011 – New Jalpaiguri i Darjeeling – w końcu!!!
10-godzinna przejażdżka pociągiem nocnym w Indiach była dla mnie czymś całkowicie nowym. Generalnie nie przepadam za pociągami w Polsce, a o indyjskich słyszałem tylko tyle, że są cholernie przepełnione i do tego powolne – przez wspomniane wcześniej 10 godzin mieliśmy pokonać ledwie 580 km. Tymczasem okazało się, że kozetki były całkiem wygodne, każda osoba w przedziale miała swoją, było dość czysto i nie śmierdziało. I to nawet w toaletach, które nota bene występują w dwóch „postaciach”: normalnej – indyjskiej (z wielką dziurą) i „western”, czyli naszej – z muszlą klozetową. Gdyby nie fakt, że po Kalkucie miałem głowę pełną przeróżnych myśli i ambiwalentnych odczuć a za poduszkę miał służyć mi plecak, zapewne znakomicie bym się wyspał. Niestety, z 10 godzin podróży ledwie 3 przespałem, ale to i tak lepiej niż dziewczęta, o których wspominałem wcześniej. (Ja też się wybitnie wyspałem. Miałem miejsce przy niezbyt szczelnym oknie, a całą noc padał deszcz… – Jarek) No właśnie – dziewczyny!
New Jalpaiguri, czyli o Hindusach, którzy przechytrzyli Europejczyków
Do New Jalpaiguri dojechaliśmy o czasie, około 8 nad ranem w niedzielę. Zaraz po opuszczeniu pociągu znaleźliśmy poznane kilkanaście godzin dziewczyny – dwie Hiszpanki, obie o imieniu Bea i dwie Belgijki – Evę i Joannę. Dziewczęta generalnie trafiły do Kalkuty jako wolontariuszki. Wszystkie cztery są studentkami medycyny w swoich krajach i w wakacje postanowiły w ramach organizacji IIMC (jeśli dobrze pamiętam to skrót ten oznacza Indian Institute for Mother and Child) przyjechać do Indii i pomagać chorym i ubogim. Tak się złożyło, że dostały 3 dni wolnego począwszy akurat od tego dnia, kiedy i my wybieraliśmy się do Darjeeling. Wyjątkowo miły zbieg okoliczności :). W każdym razie razem z nimi przeszliśmy z dworca kolejowego na dworzec busów. Z początku myślałem, że busy tutaj oznaczają to samo, co i u nas, ale się pomyliłem – ponieważ zaledwie kilkanaście kilometrów na północ od New Jalpaiguri zaczynało się podnóże Himalajów, to do jazdy po ichniejszych drogach niezbędne są jeepy. I tak właśnie wyglądać miał nasz „bus” – jeep z nawet 11 osobami na pokładzie :D.
Problem z jeepami był tylko jeden – lokalni kierowcy zawarli coś w rodzaju układu i za żadną cenę nie chcieli… zejść z ceny. Każdy powtarzał to samo – 1500 rupii za rejs do podziału na maksymalnie 10 osób. (Finalnie stargowaliśmy to na… 1450 rupii! 😀 – Jarek) Czas mijał a dookonała nas zebrała się ogromna chmara żebrzących dzieci i kobiet – jak tylko ktoś odszedł – czy to ze zniechęcenia, czy przegoniony przez nas – to zaraz na jego miejsce pojawiały się dwie kolejne osoby! (A ja ciągle rozdawałem smyczki Roccatu… wzbudziły nawet pewne zainteresowanie… – Jarek) Uznaliśmy więc, że nie ma sensu dłużej się targować i trzeba po prostu znaleźć ludzi do kompletu. Wcześniej już trafiliśmy na starsze francuskie małżeństwo, brakowało więc dwóch osób. Po kilkunastu minutach szukania po placu Jarek dał za wygraną, za to „sam” znalazł się nam jeszcze jeden towarzysz – Amerykanin tymczasowo mieszkający na Sri Lance – Tim. Dziesiąta osoba się nie znalazła, zgodziliśmy się więc na nieco wyższą kwotę od pasażera i ruszyliśmy…
Jak tylko znaleźliśmy się u podnóża pasma, w którym położone jest Darjeeling, zrozumiałem, dlaczego niezbędny tutaj jest jeep. Droga robiła się coraz bardziej stroma i wąska, a mimo to kierowca dalej cisnął po pedale gazu i wyprzedzał co się dało. Momentami czułem się jak na kolejce górskiej! (Szczególnie, że miejsca w jeepie było po prostu „mnóstwo” i jechało się niesamowicie wygodnie – Jarek)
Im wyżej wjeżdżaliśmy, tym widok był piękniejszy. W połowie drogi, po około 1,5h jazdy, zrobiliśmy sobie krótką przerwę. Z miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, dość dobrze było już widać górskie wioski leżące na drodze do Darjeeling.
Po kolejnych 1,5h byliśmy na miejscu. Kierowca wysadził nas zaraz obok hotelu Dekeling, w którym mieliśmy zamiar nocować (tzn. taką propozycję rzuciły Belgijki). Kilka minut poświęciliśmy jeszcze na wewnętrzne negocjacje, których ostateczy wynik był taki, że francuska para poszła swoją drogą, a Tim został z nami (miał wprawdzie rezerwacje gdzie indziej, ale złapaliśmy szybko dobry kontakt).
Ostatecznie nasza grupa liczyła więc siedem osób. Nie chcieliśmy się rozdzielać, przynajmniej nie na więcej, niż dwie grupy, więc na recepcji zaproponowano nam tzw. honeymoon room (pokój dla par na miesiąc miodowy, najwyższy standard i oczywiście cena) i do tego zwykłą dwójkę. Zgodziliśmy się, ale czekała nas jeszcze negocjacja ceny – tutaj swój talent okazały Hiszpanki, które zbiły cenę z około 4300 rupii za całość do… 3100 rupii :). Od razu poprawiły nam się humory! Podzieliliśmy się następująco: Belgijki wzięły dwójkę, a do honeymoon room dostawiono nam trzy materace i tam trafiła mieszanka hiszpańsko-polsko-amerykańska. Podział ten, jak się później okazało, utrzymał się do końca.
Po rozpakowaniu się przyszła pora na późne, ale zasłużone śniadanie. Ceny w Darjeeling nie odbiegają znacząco od Kalkuty, nadal więc mogliśmy się zdrowo najeść za małe pieniądze – i tak też zrobiliśmy. Z pełnymi brzuchami i świetnym hotelem mogliśmy w końcu ruszyć na podbój tej przepięknej, górskiej miejscowości.
Naszym pierwszym checkpointem był główny plac Darjeeling – Chowrasta. To tutaj koncentruje się życie kulturalne miasta. W porównaniu do Kalkuty jest jednak o wiele spokojniej, czyściej i przyjemniej. Nie dziwi więc fakt, że Darjeeling stało się azylem nie tylko dla turystów z Zachodu uciekających od zgiełku naszej cywilizacji, ale też dla wielu mieszkańców Zachodniego Bengalu i Indii w ogóle.
Nota bene – przyjezdni to niemalże jedyni Hindusi tutaj, gdyż większość mieszkańców Darjeeling stanowią uchodźcy z Nepalu i Tybetu. I muszę im przyznać – są to naprawdę przemili ludzie. No i są o wiele ładniejsi od Hindusów, w szczególności kobiety ;). No ale wróćmy do naszej małej gromadki…
Z głównego placu postanowiliśmy wyruszyć na przechadzkę po północnej części góry. Nie mieliśmy jakichś konkretnych miejsc do zwiedzenia, raczej napawaliśmy się widokami…
Od czasu do czasu robiliśmy sobie przystanki. Zdarzało nam się pogadać z lokalnymi mieszkańcami, ale też i oni czasem prosili nas o możliwość zrobienia sobie z nami zdjęcia. Na placu zabaw urządziliśmy sobie małe pokazy akrobatyczne, których gwiazdą był Tim – jak się okazało, w młodości trenował on gimnastykę.
Po placu zabaw dotarliśmy do ciekawego parku – Nightingale Park. Wejście wprawdzie było płatne, ale przechadzka po nim zdecydowanie była warta tych 20 rupii!
Czas minął nam w parku wyjątkowo miło, a jak to zazwyczaj bywa – wszystko co dobre szybko się kończy. Powoli zaczynało się ściemniać, zaczęliśmy się więc zbierać do powrotu. Niestety nie wypaliło wyjście do Zoo, gdyż było ono już zamknięte. Pozostał nam więc tylko powrót do miasta na kolację…
…chociaż tak właściwie nie była to zwykła kolacja, gdyż bardziej od jedzenia szukaliśmy alkoholu. Wygrała stara dobra integracja przy piwie i hmm… czymś mocniejszym ;).
Niestety w praktyce przekonaliśmy się, że życie w Darjeeling zamiera całkowicie krótko po 21:00 (nb. słońce zachodzi ok. 19:00). Już po 20 byliśmy jedynymi gośćmi. Właściciele nie chcieli jednak wypraszać nas wprost – zamiast tego wysłali pracowników, żeby zaczęli dookoła nas sprzątać, dając nam do zrozumienia, że mamy sobie pójść. No to poszliśmy!
Do hotelu dotarliśmy przed 22. Wdaliśmy się w długą i ciekawą konwersację z Timem i Hiszpankami. Przegadaliśmy dobre 3 godzine na przeróżne tematy – przez filozofię, ekonomię, rosnącą potęgę Chin i zmierz Zachodu aż do ochrony środowiska i piękna Indii. Bariera językowa zdecydowanie została złamana :). Plany na następny dzień były ambitne. A co z tego wyszło?
Dzień 6 – 18.08.2011 – Darjeeling
Już poprzedniego dnia widać było, że Belgijki nieco odizolowały się od naszej grupy. No cóż, ich wybór, nie miałem zamiaru się tym przejmować. Niestety one same też nie pomagały. Śniadanie postanowiły sobie zjeść bez nas, później zniknęły gdzieś na mieście, przez co straciliśmy dobre dwie godziny szukając ich i siebie nawzajem. (Nie powiem, cała sytuacja nas trochę wkurzyła – Jarek). Już od poprzedniego dnia planowaliśmy wybranie się na spływ po rzece, ale wraz z upływem dnia szanse na to spadały. Dodatkowym utrudnieniem była pora monsunowa, która oznacza znaczne wzburzenie rzeki. Ostatecznie okazało się, że Belgijki całkowicie się z tego pomysłu wycofały (przeczuwałem to od początku), a ponadto na rzece trwają jakieś przebudowy, co całkowicie zamknęło temat.
Koło południa w końcu doszliśmy do wniosku, że nie ma co dalej tracić czasu i czekać na Evę i Joannę. Dzień wcześniej obeszliśmy północną część góry, więc tym razem wybraliśmy południe i południowy wschód. Jak się miało okazać była to bardzo długa trasa, ale nie całkiem sobie z tego zdawaliśmy sprawę – po prostu nie wkalkulowaliśmy, że trasa bardzo często schodzi w dół by później ostro się wznosić. No ale nic, ruszyliśmy! Po drodze napotkaliśmy kilka małych przydrożnych kapliczek, ale też i normalnych rozmiarów monastyry.
Generalnie schodziliśmy coraz niżej, gdyż Darjeeling położone jest na średniej wysokości 2185m. Naszym celem były teraz lokalne plantacje herbaty, z których słynie to piękne miasto.
Gdy odpoczywaliśmy przy herbacie (niestety, wciąż wiszącej na krzaku), drogą z naprzeciwka nadeszło dwóch tubylców – młodszy chłopaczek miał zaledwie 9 lat, ale za to mnóstwo energii. Starszy okazał się być jego bratem. Obaj całkiem nieźle mówili po angielsku, więc szybko się zaprzyjaźniliśmy. Tutaj warto dodać, że w przeciwieństwie do południa Indii, w tych okolicach ludzie NAPRAWDĘ znają angielski :).
W każdym razie po krótkiej konwersacji starszy z braci opowiedział nam o procesie produkcji herbaty (jego rodzina zajmuje się jej uprawą), natomiast młodszy postanowił sprawdzić się z Timem – najpierw w akrobatyce, gdzie niestety nie miał szans, a później w kung fu…
Miło się odpoczywało, ale wciąż mieliśmy dobre kilkanaście kilometrów drogi, więc ruszyliśmy dalej. (Cały czas towarzyszyła nam dwójka hindusów. Było trochę wygłupów, jakieś wyścigi. Młodszy chłopak zapoznał się z moim aparatem i przez dobre kilkanaście minut robił zdjęcia 🙂 – Jarek)
Po dobrych kilku kilometrach dotarliśmy do chyba najciekawszego miejsca na całym tym szlaku – monastyru Mak Dhog.
Tak jak w poprzednich, w tym też oczywiście musieliśmy zdjąć buty przed wejściem. Tym razem jednak razem z nami do środka wszedł jego opiekun, który opowiedział nam jego historię i jak aktualnie wygląda obrządek. (Moim zdaniem wszystkie monastyry dużo lepiej wyglądają z zewnątrz niż z wewnątrz… – Jarek)
Po monastyrze właściwie droga była już prosta… tzn. nie trafiło się na niej nic poza podejściami i zejściami ;). No, prawie nic – była jeszcze mała, ale bardzo ładna kapliczka poświecona Gameshowi.
Tak mijały nam kolejne godziny, aż w końcu zdaliśmy sobie sprawę, że naprawdę odeszliśmy daleko a droga przed nami (robiliśmy kółko wokół Darjeeling) jest jeszcze dłuższa. Nie chcieliśmy się jednak wracać – zamiast tego złapaliśmy jeepa-taksówkę, który za kilkanaście rupii od łepka zabrał nas do miasta. (Swoją drogą trochę szkoda, że nie zeszliśmy 500m w dół, bo załapalibyśmy się na sławny Darjeeliński „Toy Train” – no, ale nic. Plus taki, że dojechaliśmy duużo szybciej 🙂 – Jarek)
Tak długa trasa w górach potrafi być męcząca, ale zdecydowanie bardziej od wyczerpania doskwierał nam głód. Przyszedł więc czas na obiad, który zjedliśmy w ciekawej restauracji – Hasty Tasty. Nazwę podaję nieprzypadkowo – hasty niby po angielsku znaczy tyle co szybko, ale ja na swój obiad musiałem się nieźle naczekać. Wynagrodzeniem było to, że każdy z nas zamówił zupełnie co innego i wzajemnie się częstowaliśmy, dzięki czemu każdy mógł poznać różne przysmaki – od lokalnych, przez południowoindyjskie, aż do chińszczyzny.
Wcześniej, rano, nasze miłe Hiszpanki poznały parę swoich rodaków – Fernanda i Marię. Postanowiliśmy poświęcić wieczór na zapoznanie się z nimi i zacieśnienie więzi w naszej małej grupce, gdyż miała to być nasza ostatnia wspólna noc. Tim z samego rana następnego dnia wyjeżdżał do Varanasi (jak się później okazało – razem z Fernandem i Marią), natomiast dziewczęta miały opuścić Darjeeling około 17. Miejscem idealnym do takiej integracji był Joey’s Pub… ale to już zupełnie inna historia. W każdym razie kolejny wieczór mogliśmy uznać za wyjątkowo udany 🙂 (Tym bardziej, że po powrocie do Hotelu nastąpił dalszy ciąg imprezy <były nawet sztuczki magiczne! :P> – Jarek)
Dzień 7 – 19.08.2011 – Darjeeling… deszczowe Darjeeling
Dopiero koniec pierwszego tygodnia w Indiach pokazał mi, co oznacza pora monsunowa. Deszcz zaczął padać w momencie, kiedy opuściliśmy hotel i szliśmy do parku botanicznego. Ponieważ lejący się na nas strumień wody był naprawdę intensywny, to z planów musieliśmy zrezygnować całkowicie.
Tego dnia deszcz już padać nie przestał. Lało też całą noc. W obliczu takiej pogody mogłem tylko przysiąść z laptopem w bardzo fajnie urządzonej sali wspólnej (Lounge) na piętrze. Niestety nie mam jej zdjęć, ale daję słowo, że jest to jedno z najlepszych miejsc do odpoczynku. Duże okna z pięknym widokiem na Darjeeling i góry, kilka kanap i foteli, stół jadalniany, komputery i darmowe wifi – czego chcieć więcej? No, może poza słońcem… 😉
W każdym razie ten dzień wyjątkowo przeleniuchowaliśmy. Dopiero koło 14 wyszedłem z Hiszpankami na bazar w celu zakupienia pamiątek i przy okazji długich spodni, bo takowych do Indii nie zabrałem. Po obejściu miasta powróciliśmy do hotelu. Znowu nie udało nam się zgrać z resztą grupy, więc na obiad wyskoczyłem sam z Jarkiem, a dziewczęta tymczasem szykowały się do wyjazdu. Niedługo później pożegnaliśmy się, wymieniliśmy dużo uścisków i życzeń a następnie rozstaliśmy. (Oczywiście już wcześniej znaleźliśmy się na Facebooku :D)
Jarek: Generalnie podczas tych kilku dni zaprzyjaźniliśmy się z obiema Bea’mi tak bardzo, że zaproponowaliśmy sobie nawzajem wspólną gościnę. Ja im – w Warszawie. One – w Madrycie. Jest całkiem prawdopodobne, że skorzystamy z tego jeszcze w tym roku 🙂
Ponieważ znów zostało nas tylko dwóch, zmuszeni byliśmy zmienić pokój na mniejszy, ale nie mogę narzekać. Przenieśliśmy swoje rzeczy, a resztę wieczoru spędziliśmy próbując ustalić dalszy przebieg naszej podróży. Nie wyszło z tego wiele, ale przynajmniej wiemy, co nas czeka w najbliższych dniach! (A mnie cholera złapało przeziębienie… Pieprzony deszcz – Jarek)
Dzień 8 – 20.08.2011 – Goodbye Darjeeling, Hello Kalimpong!
Plan na ostatni dzień w Darjeeling był prosty i krótki, bo trzyliterowy: zoo! Ogród zoologiczny w Darjeeling ma kilka naprawdę interesujących, himalajskich gatunków zwierząt, które rzadko można spotkać w innych tego typu obiektach. Nie przedłużając przejdę więc do konkretów:
Zoo znajduje się pod kuratelą Darjeeling Himalayan Mountaineering Institute, który ma też na jego terenie swoje muzeum. Ponieważ w cenie biletu do ogrodu było także i to muzeum, postanowiliśmy rzucić na nie okiem.
Niestety po wykonaniu tego zdjęcia okazało się, że właściwie to w muzeum zdjęć robić nie można. Ale i tak było nudne :P. Wracamy do zwierzaków!
I tak oto nasz pobyt w Darjeeling powoli dobiegał końca. Pozostało nam tylko ostateczne spakowanie się i znalezienie transportu do Kalimpong, następnego punktu na naszej mapie podróży. Posiedzieliśmy sobie jeszcze trochę w hotelu, ale w końcu przyszedł na nas czas. W pełni obładowani ruszyliśmy na „bus station”, czyli parking jeepów w Darjeeling. Tam okazało się, że jednak busy i jeepy mają coś wspólnego – kierowca wysłał nas do kasy po bilety! Co ciekawe, mieści się ona w piwnicy pod sklepami obok parkingu :D. W każdym razie za 90 rupii od osoby po raz kolejny mogliśmy zapakować się do jeepa. Tym razem było jeszcze bardziej hardkorowo, bo razem z nami dwoma i kierowcą do środka weszło 12 osób! No ale nic, wyboru dużego i tak nie mieliśmy…
Kalimpong! Ping! Pong!
Droga do Kalimpong była niesamowita. Przeciętny zakręt ma tutaj 180 stopni, często zdarząją się „360-tki”, a najlepszy miał jakieś 1080 stopni :D! (Jeśli poprzednią jazdę do Darjeeling Radek porównał z kolejką górską to ta byłaby niczym Rajd WRC! – Jarek) Jazda góra-dół po trasie o długości ok. 54km znowu zajęła nam prawie 3 godziny, do czego jednak walnie przyczyniła się przerwa w połowie drogi. Kierowca zamiast od razu wziąć się za mycie swojego auta (w ogóle co to za pomysł, żeby robić to w trakcie, a nie po?), zaczął to robić jak już wszyscy pasażerowie byli w środku. Udało mu się nawet ochlapać kobietę siedzącą z przodu, bo wszystkie szyby były otwarte :). (Jakby przyśpieszył, gdy w końcu zacząłem go poganiać… – Jarek)
W każdym razie do Kalimpong w końcu dotarliśmy. Na pierwszy rzut oka nadal jesteśmy w miejscu przyjemniejszym niż Kalkuta, ale poziomem atrakcyjności miasto to nie umywa się do Darjeeling. Pocieszające jest, że zaraz obok naszego hotelu (Crown Lodge) znajdują się rewelacyjne chińskie restauracje, gdzie zdążyłem już zjeść pyszną i niesamowicie sycącą zupkę za zaledwie 60 rupii! Była ona nawet lepsza od tej, którą u nas w Warszawie można dostać na Chmielnej ;). Szkoda tylko, że dostałem widelec zamiast pałeczek, poćwiczyłbym chętnie przy okazji…
W Kalimpong zostaniemy zapewne na dwa noclegi, żeby 22 lipca z samego rana (jeep mamy o 7:30) wyruszyć na północ. Naszym następnym punktem podróży jest stolica Sikkimu – Gangtok. Zanim jednak ruszymy w Himalaje musimy się odpowiednio przygotować – na pewno tutaj w Kalimpong zrobimy sobie solidniejsze zakupy, poza tym mamy jeszcze kilka obiektów do odwiedzenia… no, ale o tym w następnych notkach!
Wszystko super, fajnie się czyta… ale te skarpetki do sandałów :O xD
powodzenia
Szkoda, ze nie byliście na Tiger Hill o wschodzie słońca, coś wspaniałego, ale trzeba mieć dużo szczęścia z pogoda.
Gratuluję białych skarpetek w sandałach.
znaleźli się modnisie, ludzie to jest trip, a nie wyjście na miasto, chyba nie wiecie co to zimno, czy przetarte stopy.
Z tego co sie orientuję to do trekingu są troche inne buty.
to jest Ganesha a nie jakiś “Gamesh” 😉
haha kficzol i białe skarpetki w sandałach no jak można :DDD