Dzień 13 – NIECO pechowy – 25.07.2011 – Khecheoparli → Yuksom
Cały poprzedni wieczór i noc padało, co zgodnie ze słowami Deepena miało zwiastować dobrą pogodę następnego dnia. Liczyliśmy więc, że może nam się udać zobaczyć Kandżezongę o wschodzie słońca – podobnie jak dzień wcześniej w Pelling (liczyliśmy, nie zobaczyliśmy :P). Na wszelki wypadek ustawiliśmy tym razem więcej dzwonków-budzików i przede wszystkim wcześniej położyliśmy się spać – zmęczenie po całodziennej wędrówce dało o sobie znać i padliśmy jeszcze przed 23. Pobudka o 5 rano tym razem się powiodła. Nie mieliśmy okna, więc konieczne było wyjście na zewnątrz, żeby sprawdzić czy jest co oglądać. Niestety, chociaż chmury były znacznie wyżej i widoczność była dobra, to jednak odległej o sto-kilkadziesiąt kilometrów góry nie ujrzeliśmy. Nieco zawiedzony położyłem się dalej spać. Obudziłem się niedługo później, ok. 7:30. Tzn. obudził mnie Jarek, który postanowił od samego rana realizować plan stworzony dzień wcześniej…
Generalnie postanowiliśmy, że nagramy materiał, który pomoże Deepenowi zebrać pieniądze na dokończenie budowy i wyposażenie szkoły-sierocińca. Ponieważ czegokolwiek bym teraz nie napisał – i tak nie wyczerpię tematu – to po prostu niech przemówią zdjęcia. Pełny materiał na pewno będziecie mogli ujrzeć w okolicach września. Wtedy też opublikujemy szczegóły całej akcji charytatywnej. (Taak, projekt zrealizowany naprawde profesjonalnie. Dzien wczesniej siedzialem i myslalem nad poszczegolnymi ujeciami, nad koncepcja. Ukladalem pytania do wywiadow, scenariusz… Nakrecilismy naprawde sporo materialu dlatego tym bardziej jestem ciekaw efektu koncowego… W kazdym razie myslimy o duzym projekcie pomocy Polski dla Sikkimu 🙂 – Jarek)
(<reklama> Mam nadzieje, ze Roccat nadal bedzie sponsorowac nasze turnieje – GameFestival.pl – no i mamy tez smyczki od BENQ, czapki od KINGSTON i inne drobiazgi do rozdawania :)</reklama> – Jarek)
Po nagraniu pierwszej części materiału filmowego – najpierw długiego wywiadu z Deepenem, później krótkich z kilkoma chłopakami – nasz gospodarz zaprowadził nas na plac budowy szkoły. Widok nas baaardzo pozytywnie zaskoczył – obawialiśmy się prowizorycznego budynku kiepskiej jakości, a tymczasem… zobaczcie sami:
Wprawdzie do zakończenia budowy ciągle jeszcze trochę brakuje, ale jak na razie budynek robi wrażenie bardzo solidnego. Nawet w zimę sieroty będą mogły w nim mieszkać, chociaż nie będzie wtedy lekcji (wakacje planowane są na miesiące od grudnia do lutego włącznie).
Gdy wróciliśmy ze szkoły, akurat trafiliśmy na czas, gdy lokalna młodzież do szkoły się wybierała. Jedyną funkcjonującą placówkę edukacyjną w okolicy prowadzą mnisi i tam też zmierzały dzieciaki. Jarek postanowił im potowarzyszyć w zajęciach.
(Tak wlasciwie to tego dnia powstal jeszcze jeden reportaz – o funkcjonowaniu tamtejszej szkoly… Nauczyciel pojawia sie raz-dwa razy w tygodniu. Przez pozostaly czas uczniowie pracuja sobie samodzielnie… Ale to podobnie zostanie opublikowane po zmontowaniu i dograniu lektora… – Jarek)
Podczas gdy Jarek robił zdjęcia i nagrywał szkołę mnichów, ja pisałem poprzednią notkę. Tak czas zleciał nam prawie do południa. Amerykanie już wcześniej zabrali się z powrotem do Pelling wraz z Deepenem, zostaliśmy więc tylko my dwaj. No i chrabąszcze!
Chociaż wciąż przed nami była droga do Yuksom (ok. 26 km), to specjalnie się nie spieszyliśmy. Wydawało nam się, że w 5-6 godzin spokojnie ją przejdziemy, wystarczy więc wyjść o 13 i będziemy akurat na wieczór. Nasze niedoczekanie…
Wyszliśmy ostatecznie ok. 13:15, wcześniej jeszcze posilając się lekką (i cholernie kwaśną) zupką ryżową oraz płacąc za nocleg (wlasciwie to byl dobrowolny datek – Jarek). W pełnym rynsztunku i znów prażącym słońcu skierowaliśmy się w stronę Yuksom, najbardziej na północ położonego punktu ze wszystkich, które planowaliśmy odwiedzić w Indiach.
Jak tylko wyszliśmy z wioski, do naszej kompanii znów dołączyli czworonożni przyjaciele. Momentami czułem się, jakby psy idąc przed nami dobrze wiedziały, dokąd zmierzamy. Trzeba im przyznać – przewodnikami były dobrymi, drogi nie zgubiły, a początkowo (znowu) szliśmy nieoznakowanym skrótem, którego nie znaliśmy.
Po zejściu kilkaset metrów w dół, do głównej drogi, obiecaliśmy sobie, że teraz już skróty odpuszczamy na dobre. Wolę chodzić po utwardzonej nawierzchni (większość trasy jest z asfaltu) nawet jeśli ma to oznaczać znacznie dłuższy marsz. No, przynajmniej tak wtedy sobie wmawialiśmy :). W każdym razie pierwszym checkpointem miał być sklep, w którym dzień wcześniej zakupiliśmy napoje – tym razem również mieliśmy się w nie wyposażyć. Jakby nie było, woda w trasie to rzecz nieodzowna, szczególnie gdy praży słońce.
Niestety, sklep był zamknięty, a dziadzia, który obok niego siedział, nie był w stanie odpowiedzieć nam na pytanie, gdzie jest właściciel. Zdawaliśmy sobie sprawę, że przez najbliższe kilka kilometrów kolejnego sklepu nie będzie, ale wyboru nie mieliśmy – trzeba było iść dalej.
Na otwarty sklep natrafiliśmy po około 8 kilometrach, czyli prawie 2 godzinach drogi. Po raz kolejny bardzo życzliwie nas potraktowano – dostaliśmy wyjątkowo wygodne, wiklinowe stołki cobyśmy mogli sobie przysiąść. Nasze psiaki nadal za nami szły, co trochę nas zaczynało niepokoić, ale z drugiej strony jakoś się do nich zaczęliśmy przywiązywać. Niestety, miejscowi trochę inaczej podchodzą do przyjaźni ludzko-zwierzęcej i gdy karmiliśmy Białego i Czarnego biszkoptami, zaczęli w nie rzucać kamieniami :(.
Psy zostały skutecznie spłoszone i pędem ruszyły z powrotem do Khecheoparli. Mam nadzieję, że trafiły do domu! Muszę przyznać, że pierwsze kilka kilometrów bez towarzystwa tej dwójki było bardzo dziwne. Z nimi mogliśmy iść i w ogóle nie odzywać się do siebie, po prostu je obserwując. No ale nic, tak to bywa w Indiach. (Taak, trzeba bylo znowu zaczac rozmawiac – bo az glupio 😀 – Jarek)
Kolejne kilometry mijały nam wyjątkowo powoli. Nadal nie doszliśmy do skrzyżowania, z którego droga miała wieść już prosto do Yuksom. Zamiast tego naszym oczom ukazywały się coraz to dłuższe, pokręcone zjazdy ze wzgórza.
Niepokoić zaczęła nas niska realna prędkość – w obecnym tempie byliśmy zagrożeni nadejściem zmroku przed osiągnięciem Yuksom. Gdy zobaczyliśmy z góry wężyk, który widzicie na zdjęciu powyżej, doszliśmy do wniosku, że jednak trzeba pójść skrótem. Szczęśliwie był on tylko stromy (a nie chociażby piekielnie stromy). Wywróciłem się tylko raz i do tego wylądowałem na rękach, więc w sumie się nie liczy. Tylko w jednym miejscu mieliśmy zagadkę, bo droga rozwidlała się i musieliśmy rzucać monetą (wypadla reszka! – Jarek) – na szczęście trafiliśmy!
Ze skrótu wyszliśmy niemalże przy samym skrzyżowaniu, o którym wcześniej wspominałem. Odbiliśmy w zakręt do Yuksom, ale już po chwili, gdy zobaczyliśmy pierwszy znak z pozostałą ilością kilometrów, zaczęły się nerwy. Nadal przed sobą mieliśmy prawie 20 km, a było już dobrze po 15. (po kolejnych 3 kilometrach ujrzelismy znak 19km… Oni to w linii prostej mierza, czy co? :D– Jarek)
Przyspieszenie tempa po przespacerowaniu ponad dwóch godzin nie wystarczyło i wraz z upływem kolejnych kwadransów coraz bliżej nas była myśl, że nie wyrobimy się przed zachodem słońca. Idąc próbowaliśmy więc złapać stopa, ale po pierwsze samochody do Yuksom prawie w ogóle nie jeździły, a po drugie – jak już coś jechało, to albo było pełne, albo nie chciało się zatrzymać. Wieczór był coraz bliżej, zmęczeni byliśmy coraz bardziej i na dokładkę zaczęło się mocno chmurzyć.
Gdy już zaczęło lekko kropić, złapaliśmy wreszcie jeepa, niestety nie jechał on do samego Yuksom. Kierowca wysadził nas około 9 km przed miastem (dalej nie jechał), kasując za podwózkę jakieś grosze. Polecił nam wyciągnąć parasolki i przyspieszyć kroku. Tak też zrobiliśmy, ale ciemności nadchodziły nieubłaganie, a wraz z nimi ulewa. Po godzinie 19 było już niemal zupełnie ciemno, lało jak z cebra, a nam nadal brakowało kilku kilometrów do upragnionego celu. Byliśmy przy tym cholernie zmachani, ja miałem już cale stopy poobcierane od sandałów, a Jarek zaczął coś przebąkiwać o nocowaniu u kogoś w domu, po drodze.
Gdyby nie swego rodzaju trans, w który wpadliśmy od maszerowania w ciszy, pewnie byśmy padli, przemoknięci i zmęczeni. Po raz kolejny jednak opatrzność pokazała nam, że o nas nie zapomniała – udało nam się zatrzymać jeepa, jak się okazało – wojska Sikkimu. Za darmo dostaliśmy podwózkę pod hotel Yangri Ghan, gdzie po obfitej kolacji i piwku (nie wiem czy dopilismy… – Jarek) padliśmy jak zabici.
—
P.S. Przepraszam, ze tylko jeden dzien opisany, ale dzis dopiero o 9 rano, po prawie 16 godzinach, dojechalismy do Pokhary w Nepalu. Przez pol dnia odsypialem, a pozniej zaoptrywalismy sie w sklepie w sprzet trekkerski, bo jutro z rana ruszamy w tygodniowy “spacerek” dokola Annapurny. Oznacza to, ze najprawdopodobniej na kolejne notki bedziecie musieli poczekac dluzej. Jak tylko zejdziemy z Himalajow obiecuje zaraportowac o tym na blogu i facebooku!
Hej Radziu:) czekam na kolejne wpisy, nie mogę się doczekać kiedy wrócisz i na żywo poopowiadasz:) masz zamiar zwiedzać sławne Khajuraho? liczę na zdjęcie niosące szczęście;) buziaczki:*